Autor: Mateusz Wichary
Dość niedawno w teologii Rudolf Bultmann wprowadził modę na osobliwy zabieg pozbawiający Biblię wszelkiego znaczenia. Mianowicie, stwierdził, iż należy je (znaczenie) oderwać od historii. Historie takie jak o zmartwychwstaniu, czy nakarmieniu 5000 są obraźliwe dla człowieka współczesnego. Czy więc zupełnie je porzucić? Nie! Oczywiście, że nie. To za proste, a przede wszystkim podcina gałąź, na której siedzą wszyscy, którzy się głowią, co nowego o Bogu jeszcze powiedzieć. Oto więc, co należy zrobić: należy oderwać ich znaczenie od historyczności. Innymi słowy mówić o nich, jako o metaforach na pewne bardziej ogólne prawdy o życiu (przepraszam: egzystencji) człowieka.
I tak nakarmienie 5000 może np. znaczyć, że Bóg jest blisko nas i się troszczy. Uwaga: to NIE JEST wniosek z historycznego wydarzenia, który wyciągamy jako grupa biblijna. To jest odmitologizowana, czysta prawda tego tekstu, która została ubrana dla potrzeb nierozgarniętej gawiedzi z I wieku w formę historycznego, cudownego wydarzenia. A takie dajmy na to zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa to nic innego, jak prawda, że wiara zwycięży wszystko; że śmierć nie załamie wiary człowieka (przy czym w co i po co wierzyć oczywiście nie należy się wgłębiać). Albo inne wzniosłe pustosłowie. Ostatecznie przecież, demitologizować każdy może jak potrafi. Grunt, to wykazać się elokwencją (co uwiarygadnia naszą postępowość i sankcjonuje heterodoksyjność przekonań), się tym cieszyć i jeszcze, jeśli akurat nam to pasuje, zrobić sobie z tego doktorat (z teologii oczywiście).
Doszło nawet do tego, że niejaki Braun zdemitologizował nie tylko Chrystusa, jako wcielenie Boga, ale Boga samego. „Kim jest Bóg? Gdzie i w jaki sposób możemy dziś ‘spotkać’ Boga? Oto dwa podstawowe pytania, na które dać odpowiedź próbuje uczeń Bultmanna. Zdecydowanie odrzuca on tradycyjny pogląd, że Bóg jest bytem (…). Bóg jest „określonym rodzajem komunikacji międzyludzkiej” (..) Bóg jest tam, gdzie wypełniam obowiązki, gdzie jestem zaangażowany w bezwarunkowym ‘wolno mi’ i ‘powinienem’.” (K. Karski, Teologia Protestancka XX wieku).
Braun dokonał reductio ad absurdum demitologizacyjnych zapędów (dobrze że on, a nie jakiś konserwatywny chrześcijanin, któremu zarzucono by od razu złe zamiary, albo, że nie zrozumiał głębi myśli Bultmanna), pokazując, że równie pochyła ma to do siebie, że jak się na nią raz wejdzie, to się zjeżdża, a nie stoi. Innymi słowy, jeśli metoda interpretacji jest fałszywa, to nieuchronnie prowadzi do absurdalnych wniosków. Oczywiście nie dla wszystkich absurdalnych, bowiem prawdopodobnie pan Braun z swego boga Napięcie Między Wolno Mi A Powinienem jest zadowolony. Jego prawo. Niemniej, z perspektywy chrześcijaństwa, czyli osób uznających się za uczniów Chrystusa, taka interpretacja Pisma Świętego jest delikatnie mówiąc wtłoczeniem światopoglądu XX wiecznego sceptyka w pełne radości przeżywanie – uwaga – historycznej obecności osobowego Boga, o której uczy Pismo Święte.
Zanim jednak przejdziemy do sprawy historii w Biblii, chciałbym zatrzymać się chwilę nad owymi fantastycznymi wnioskami wynikającymi z Pisma wg tej nowatorskiej zasady. Otóż, one są kompletnie abstrakcyjne. No bo weźmy na przykład taki wniosek (dajmy na to z modlitwy Chrystusa w Getsemane, gdzie chce uwielbić Ojca przez śmierć krzyżową), że należy być porządnym człowiekiem. Brzmi dobrze; ale co właściwie oznacza? Z konieczności, nie może być to sens zbyt szczegółowy, bo szczegółowość oznacza jakąś uchwytną historyczność. A historyczność oznacza w Biblii obecność Boga, od którego chcemy się uwolnić, by rozcyfrować przez odmitologizowanie jej nauki moralne. A więc, musi oznaczać niesprecyzowaną, jedynie brzmiącą znajomo znaczeniem, ale bynajmniej nie znaczącą, ogólną zasadę, bez żadnego konkretnego zastosowania.
Albo, weźmy taką „prawdę”, że Bóg chce być przy nas. Ale co właściwie z tego wynika? Jest, czy nie jest? Kim jest? Kto jest? I co z tego? Po czym to poznać? Bultmanista żadnych „dających się ucapić” wniosków nie zaoferuje, bo nie może. Oferując je bowiem, wchodzi z poziomu odmitologizowanej prawdy w zmitologizowaną formę, a więc cofa się, dowodząc swym postępowaniem konieczności mitologicznego aspektu w „prawdzie” czego oczywiście – przynajmniej oficjalnie – jako porządny i prawowierny bultmanista uczynić nie może. Choć musi. Bo inaczej się nie da. Zrobi to jednak w bliżej niesprecyzowany sposób, używając mitologicznych pojęć, teoretycznie „użytkowo” jedynie, dla „przybliżenia” swej prawdy pre-krytycznemu pytającemu. A tak naprawdę uczyni tak po prostu dlatego, bo inaczej nie jest w stanie. Wszystkich bultmanistów czytających ten tekst zachęcam do spróbowania odpowiedzi na ww. pytania w sposób szczero-współczesny, jak człowiek na poziomie do człowieka na poziomie. Da się coś powiedzieć? No właśnie.
Stąd, ciekawym doświadczeniem byłoby – choćby dla próby – przeprowadzenie procesu odwrotnego. Mianowicie, przekształcenie owych ogólnych twierdzeń w ugruntowane przez historyczne realia wnioski praktyczne dla naszego życia.
Wyobraźmy sobie, że zwolennik moralności-w-ogólności mówi, że „należy być porządnym człowiekiem”. Dobrze więc, pytamy. Czy chcesz być jak Jezus Chrystus, gdy spełniał wolę Ojca? No nnie, w zasadzie nie o to mi chodziło… Ok. To może przynajmniej jak Paweł, gdy potrafił zarówno głód cierpieć jak nie zgnuśnieć od bogactwa? No w sumie nie, no wiesz, chodzi o to, żeby być porządnym, nie? Acha, to może jak Zacheusz pozwracać wszystkim w dwójnasób lub trójnasób wszystko, co był innym winien?
Nagle pojęcie ogólne, bezpieczne, abstrakcyjne i niczego nie wymagające, a przy tym robiące wrażenie zamienia się w bardzo praktyczną, życiową postawę. Postawę kierowaną przez zdefiniowane prawa i postawę rezygnacji z siebie. Postawę bardzo wymierną, bo właśnie widoczną, a widoczną, bo nie zgeneralizowaną, ale uprzykładowioną w rzeczywistej historii.
Stąd, historyczność owa właśnie ma współczesne znaczenie, bo odnosi ówczesną rzeczywistość do mojej mi-ówczesnej. W bardzo bezpośredni sposób: skoro Zacheusz był facetem z krwi i kości, jak ja, grzesznikiem, jak ja, i potrafił tak bardzo chcieć zobaczyć Jezusa i tak wiele dla niego poświęcić, to to całe gadanie o poświęceniu nie jest kupą dyrdymałów i pobożnych życzeń, ale rzeczywistością, która spotyka prawdziwych ludzi w prawdziwym świecie, czyli może również potencjalnie dotyczyć mnie. I całkiem nie tylko potencjalnie, ale i faktycznie. To doświadczenie jest dla mnie.
Zmartwychwstanie Chrystusa nie jest jedynie jakąś żałosną alegorią mojego równie żałosnego życia. Zmartwychwstanie Chrystusa jest czymś, co z człowiekiem, który nic sam nie był w stanie uczynić (zazwyczaj przynajmniej trupy same nie wstają z grobów o własnych siłach) Bóg swoją mocą uczynił, a uczyniwszy, którego jeszcze przemienił w uwielbione ciało, dodając, że tak samo uczyni z jego uczniami. Znów, w tym cała nadzieja, że po mojej zupełnie nie alegorycznej śmierci Bóg uczyni ze mną to samo. Bez historycznego zmartwychwstania nie ma żadnego sensu moralizowanie. Bo śmierć jest realna, a nie jedynie parafrazą niemiłego oddechu pana w autobusie.
Podsumowując, nie ma praktyczności bez historyczności. Więcej – nie ma znaczenia bez historyczności. Czy niehistoryczne życie Mateusza Wicharego ma jakikolwiek sens? Jaki? Oczywiście, ktoś może powiedzieć, że byłbym wspaniałą (dajmy na to) postacią w książce opisującego życie współczesnych protestantów. I że to miałoby znaczenie dla czytających. Niemniej, to by nie był Mateusz Wichary, dzieło Boga żywego, stworzone na Jego podobieństwo, ale projekcja jakiegoś innego człowieka, ktoś zupełnie inny, bez względu na to, jak nie ważny. Ostatecznie w końcu, moja wspaniałość jako postaci literackiej brałaby się z zupełnie historycznej wyjątkowości mózgu autora. A więc, miałaby swe korzenie w jego przemyśleniach i przeżyciach. Suma sumarum lądujemy więc znów w historyczności.
Czy niehistoryczne życie Twoje, czytelniku, ma jakikolwiek sens? Jaki? Czego możesz się nauczyć od zupełnie niehistorycznego Siebie? Co możesz od niego wziąć? Jaki morał? Lekcję? Mądrość?
W końcu, wracając do Biblii, czyż nie jest tak właśnie, że wszelkie nauczanie doktrynalne w Biblii wynika właśnie z historycznego wydarzenia? Ze jest to jak najbardziej Biblijna zasada, że nie można mówić o sprawiedliwym Bogu bez działania sprawiedliwego Boga; że nie można mówić o odkupieniu bez choćby zrobienia odzienia ze skór zwierząt Adamowi i Ewie, nie mówiąc już o przejściu przez Morze Czerwone (a nie żadnego sitowia, które byłoby żałosną drwiną z żyjących w niewoli chrześcijan); że nie można mówić o uświęceniu wedle woli Ojca bez zrozumienia sedna życia na ziemi Jego umiłowanego i zawsze Go uwielbiającego Syna; w końcu, że nawet o Trójcy ontologicznej mówić nie można, bez wniknięcia (trochę chociaż) w odwieczną, dynamiczną więź Trzech Osób.
Potrzebujemy historyczności Boga i jego działania. Inaczej miłośc, sprawiedliwość, w oderwaniu od Jego działania stają się pustymi banałami; moralizatorstwem bez mocy zmiany życia. A potrzebujemy życia, Kogoś Obok, nie abstrakcji; Boga, nie moralności. Prawdy, nie pustki znaczeniowej. Potrzebujemy mieć się czego złapać i wiedzieć, dlaczego nie puszczać. Potrzebujemy zdrowego, apostolskiego zwiastowania o rzeczywistym i działającym Bogu. On sam zapewnił, że poddawanie się temu sprawi, że Duch Święty osobiście wejdzie w nasze serca i zacznie je przemieniać; że On sam, Ojciec, stanie się nam w zupełnie normalny (historycznie doświadczalny) sposób bliski. Że zbawienie stanie się naszym udziałem, już tu i teraz. A trwać będzie na wieki, gdyż sięga poza śmierć.