Istnieje kilka różnic, które sprawiają, że całość Ameryki jest inna niż całość Europy.
Przestrzenie. Europa jest ściśnięta, Ameryka rozciągnięta. Nasze postrzeganie dystansów i ziemi jest inne. W Ameryce ziemi jest dużo; w Europie z konieczności narody nachodzą na siebie, wyrywając sobie poszczególne krainy i miasta poprzez historię ostatnich 1000 lat.
Mieszkałem w Loiusville, mieście około 400 tysięcznym, które obszarowo było ze 2x rozleglejsze niż taka np. Bydgoszcz, która na warunki polskie też jest całkiem rozległa. Posiadanie własnego domku nie jest problemem. Dziesiątkami kilometrów ciągną się ich osiedla. Najbliższy sklep miejsca, w którym mieszkałem, był ponad 5 kilometrów.
W związku z tym konieczne są do przemieszczania nie dwie nogi, ale auto. Wręcz niezbędne. W Toruniu mogę żyć bez auta. Do sklepu mam 200 metrów. Istnieje sieć autobusów, która dowiezie mnie w miarę szybko do dowolnego miejsca w mieście. Do pracy mogę iść albo jechać. W Stanach wszędzie się jeździ; podaje odległości w minutach (ale jazdy). Kiedy Polak mówi że ma „5 minut do sklepu” odnosi się do dystansu piechotą; Amerykanin autem.
Nietrwałość i współczesność. Wszystko jest znacznie mniej trwałe niż w Europie. Poczynając od domków, które po 40 latach zaczynają gnić, i trzeba je postawić na nowo. Przez różne przybory kuchenne, jak bardzo praktyczne torebki foliowe, plastikowe kubki, po półprodukty, które trzeba jedynie odgrzać.
Wszystko jest również współczesne. Mało co w otoczeniu jest świadectwem więcej niż 3 pokoleń wstecz. Nic nie przypomina nam istnienia przeszłych pokoleń. Jesteśmy my, nasi rodzice i to, co my, nasi rodzice, zbudowali i zaprojektowali. Nasz świat to my a nie przeszłość. Przeszłość nie ma więc praktycznego znaczenia, bo jej nie ma.
Wydaje mi się, że to tłumaczy nastawienie na teraźniejszość i wprowadzanie zmian, tak charakterystyczne dla Amerykanów. Kiedy obcuje się z 700 letnią katedrą, ona przez samo swe istnienie wymusza szacunek i refleksję, że ci, co byli przed nami, po pierwsze, byli, i nie byli durniami, a po drugie, zrobili coś, czego my z naszą techniką, wciąż łatwo uczynić nie możemy. Coś co wciąż podziwiamy. Amerykanie tego w swym kraju nie posiadają. Historia to część starego świata, Europy. Współczesnością jesteśmy my.
Mobilność. Amerykanie są niesłychanie mobilni. Zapytałem w jednym kościele ile razy się przeprowadzali w swoim życiu. Przeciętna jest powyżej 5x; wielu około 10. Myślę, że jest to związane z łatwością adaptacji wróżnych miejscach. Brakiem związania z ziemią, własnym miejscem, które, ze względu na dynamiczny rynek nieruchomości i brak poczucia braku ziemi, poczucie dostępności, łatwości kupienia czegoś, sprawia, że sprzedanie czy kupienie czy wynajęcie czegoś nie jest problemem.
Jednorodność. Chodząc po Toruniu chodzę po niemieckim bruku. Urodziłem się we Wrocławiu, który był 500 lat niemieckim miastem; na moim podwórku stały poniemickie kamienice. 2 pokolenia wstecz od daty mojego urodzenia Wrocław był 3 największym miastem Rzeszy Niemieckiej. Choć jestem Polakiem, jestem dumny z tej historii mojego przecież miasta, mimo, że jest to historia związana z zupełnie innym, często wrogim mojemu, narodem. Podobnie na Śląsku Cieszyńskim, skąd pochodzi moja żona – istnieje wiele wspomnień i świadectw bytności Austriaków. Do dziś mówi się, że „za Franz Josefa to bywało.” Polskość jest więc wartością nieuniknienie związaną z innymi wartościami narodowymi.
Język, którym się posługujemy ma mnóstwo powiedzonek innych nacji, które uznajemy za fajne, trafne. „To se ne wrati”, „Okej”, „kindersztuba”. I setki innych. Wszystko to nas przenika i godzimy się na to, bo inaczej się nie da.
Tymczasem w Stanach każdy jest Amerykaninem. Jego przeszłość jest względna, wtórna, względem faktu, że obecnie mieszka w tym wielkim kraju, w którym różnorodność jest normą, ale nie zyskuje żadnego narodowego wydźwięku, bowiem wszyscy tak mocno są pomieszani, iż się nie da siebie opisywać w tych starych kategoriach. Jedyną kategorią jest kategoria wspólna, czyli bycie Amerykaninem.
Są próby łamania tej jednorodności. Na przykład przez białą większość na Południu, albo hiszpańskojęzyczną na Florydzie. W niektórych dzielnicach wielkich miast z określoną narodowością – polską, włoska, meksykańską, itd. Jest to jednak próba skazana na niepowodzenie, bowiem tożsamość musi jakoś łączyć się z uzyskaniem większych praw na z określonym obszarze, na którym jest się większością, co jest w Stanach niewykonalne. Jest niewykonalne, bowiem z definicji jest to miejsce wielokulturowe (z perspektywy pochodzenia) w którym każdy ma prawo mieszkać gdziekolwiek, o ile go na to stać.
W Polsce wciąż mieszkają głównie Polacy; w Anglii Anglicy. W dużych miastach Europy pojawia się zjawisko przemieszania kultur podobne do Amerykańskiego – i w kontekście naszej, europejskiej innej niż amerykańska historii – uważamy je za niepokojące. Zatracanie angielskości przez Londyn, francuskości przez Paryż czy niemieckości przez Berlin jest postrzegane przez Anglików, Francuzów i Niemców negatywnie, bowiem kategorie Anglii, Francji i Niemiec wciąż istnieją. W Stanach ich nie ma.
A w zasadzie – jeszcze nie ma. Po prostu USA istnieje za krótko. Obserwowałem różnice między ludźmi Południa i ludźmi Północy. To różnice językowe i kulturowe. No ale od tego przecież się zaczyna. Na gruzach jednego cesarstwa rzymskiego łącina zaczęła przybierać lokalne wariacje, z których powstały współczesne języki romańskie. Jesli lokalne struktury staną się na tyle silne, że wyprą strukturę federalną, co przecież stać się może, moga powstać określone państwa. Na przykład, przez bojkot prezydenta. I będziemy mieć Liberalną Republikę Kalfornii, Mormońską Teokrację Apostolską Utah, Protestancką Konfederację Południowców, Stany Zjednoczone Florydy i Nowego Meksyku (hispanojęzyczne), i Stany Zjednoczne Ameryki, które ostaną się wzdłuż wielkich jezior i na północnym wschodzie, które bardzo by chciały wymusić powrót reszty do siebie, ale nie są w stanie – potencjał reszty jest zbyt wielki by to wymusić.
Religijność. Ameryka jest religijna. Prawie wszędzie. Na Południu przeważa baptyzm, nad jeziorami i na wschodzie – katolicyzm, na północy (na zachó od jezior) luteranizm, naokoło Utah – mormonizm, w centrum chrystusowi i metodyści, na zachodnim wybrzeżu – różnorodność, w tym różne nowe dziwne religie. Niemniej wszyscy jakoś religijnie się określają. Wydaje mi się że jedynym europejskim odpowiednikiem sa Irlandia i Polska. Religijność niekoniecznie jest sprawą ważną w sensie ścisłego pojmowania zasad wiary, ale jest ważna dla tożsamości. Amerykanin bez religii jest jakimś wybrakowanym Amerykaninem. W Ameryce w coś wierzyć trzeba.
Dobre.