Mateusz Wichary
Mój syn idzie do zerówki.
Pojawiło mi się w związku z tym kilka pytań, w kontekście tego doniosłego dla niego kroku: otwarcia nowego etapu w życiu (edukacji), który trwać będzie kilkanaście lat.
Po pierwsze, dlaczego decyduje o tym za mnie rząd? Jakim prawem? Skoro rząd uważa, że powinien o tym decydować zamiast mnie, to najwyraźniej musi być ku temu powód. Widzę możliwe trzy:
- albo rząd kocha moje dziecko bardziej niż ja (i dlatego decyduje się za mnie wybrać dla niego to, co dla niego dobre),
- albo jest mądrzejszy (moja miłość, choć może i większa, jest głupia, podczas gdy rząd choć kocha mniej, w sensie emocjonalnym, wie jednak lepiej, co dla mego dziecka jest dobre).
- Albo ani nie kocha bardziej, ani nie jest mądrzejszy, ale po prostu jest silniejszy i dlatego muszę oddać dziecko w sferę jego wpływu. Wychowanie szkolne jest więc kształtowaniem mojego dziecka dla korzyści rządu, niezależnie od mojego na ten temat zdania. W szczególności, przynajmniej w założeniu, nie jest to pomoc w wychowywaniu dziecka dla mnie, czy dla mojego Boga. (Chyba, że uznamy, iż cele wychowawcze moje i mojego Boga są zbieżne z rządowymi. Jeśli jednak takowe nie są, moje dziecko przez realizowanie powszechnego obowiązku szkolnego jest kształtowane wbrew mojej wizji wychowania, jak i mojego kościoła).
Miłośc i mądrość można poznać po owocach. Czy działanie rządu dla mojego dziecka świadczy o większej niż moja miłości? A może rząd jest mądrzejszy? Tak miłość jak mądrość łączy się z odpowiedzialnością. Kto odpowiada za mojego syna? Ja. Skoro to ja odpowiadam za jego działanie, a nie rząd (np. idąc do więzienia za jego przestępstwa), oznacza to, że rząd to mnie wciąż uważa za osobę odpowiedzialną, a więc zobowiązaną do miłości i mądrości w wychowywaniu moich biologicznych dzieci. I winną w sytuacji, gdy zawiedzie. To pozostawia jak prawdziwą motywację ww. opcję trzecią. Państwo po prostu jest ode mnie silniejsze, i zabiera mi dzieci, aby ukształtować je w sposób arbitralnie uznany przezeń za korzystny, niezależnie od mojego na ten temat zdania.
Oczywiście, w naszym narodzie tradycja kształtowania wartości w rodzinie jest silna. Nasza przeszłość od czasu ostatniego rozbioru aż do roku 1989 nauczyła Polaków podejrzliwości i niechęci do rządów, które prezentowały wyraźnie wrogie społeczeństwu (narodowi) cele edukacyjne – czy to germanizacji, czy rusyfikacji. I bardzo się z tej tradycji cieszę. Również, nasz system edukacyjny jest, pomimo schematów odziedziczonych po owych wrogich społeczeństwu systemach rządzenia, przyjazny rodzicom. Powód jest prosty – większość nauczycieli to rodzice, rozpoznający i respektujący autorytet rodziny. Podobnie kościół katolicki – przez swą tradycję obecności na scenie politycznej (innym tematem jest tej obecności forma) dowodzi, że władza jest pluralistyczna, nie skupiona wyłącznie w instytucjach cywilnej władzy. Dlatego moje refleksje sa bardziej teoretyczne niż praktyczne – opisują założenia teoretyczne systemu, z którym się spotykamy, raczej niż jego faktyczne działanie. Za co bardzo Bogu jestem wdzięczny.
To oczywiście w niczym nie osłabia znaczenia owych uwag. System wrogi potencjalnie może w dogodnych warunkach stać się systemem wrogim aktualnie (kinetycznie). Wystarczy spojrzeć za morze, do Szwecji, by mieć pogląd na to, do czego doprowadzić może niczym niepohamowana, kompletna włądza rządu nad edukacją – wszelkie inne wizje światopoglądowe są w nim praktycznie rodzinnie i publicznie zakazane. Dlatego uważam, że jako chrześcijanie powinniśmy świadomie wpływać na rolę rodziców w systemie edukacyjnym, wspierać nauczanie domowe (jako opcję, nawet wtedy, gdy z niej sami nie korzystamy), nie mówiąc już o zakładaniu prywatnych szkół chrześcijańskich. Wszystko to sprawia, że władza skupiona w rękach cywilnego rządu słabnie, na korzyść innych istniejących w społeczeństwie instytucji, co uważam za biblijne – widząc w Biblii ikluczową rolę rodziny i kościoła w kształtowaniu światopoglądu.
I tu pojawia sie pytanie drugie – dlaczego o formie i przebiegu edukacji decyduje za mnie rząd? Pytanie to jest zasadne tym bardziej, iż w świetle najnowszych ustaleń programowych w zerówce mój syn w zasadzie nie będzie się uczył NIC. Uczenie literek i cyferek zostało bowiem przeniesione do programu klasy pierwszej.
W związku z powyższym zerówka wydaje się niczym innym, jak przymusową formą pozbawienia wolności mojego syna. Odmowa posłania dziecka do zerówki ma się nijak do odmowy relizacji obowiązku szkolnego – gdyż z szkołą, czyli miejscem edukacji, zerówka zbyt wiele wspólnego obecnie nie ma. Dlaczego więc jestem przymuszony przez rząd polski do oddawania pod opiekę bliżej mi nieznanych osób mojego dziecka 5 dni w tygodniu przez co najmniej 5 godzin? Czyż to nie jest absurdalne roszczenie, wtargnięcie w sferę prywatną mojej rodziny?
Znów, nie mam zbyt wiele przeciwko zerówce jako opcji dla zapracowanych rodziców – choć moim zdaniem taka opcja służy głównie rozleniwianiu rodziców, którzy chętnie zrzucają swój obowiązek na barki kogoś innego, choć nie powinni. Samo jednak roszczenie posłuszeństwa wysyłania dziecka na zaplanowany przez rząd niczym nie uzasadniony pobyt poza rodziną świadczy o wrogości względem rodziny systemu, w którym funkcjonujemy.
Zachęcam do dyskusji i pozdrawiam!
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.