A gdy również całe to pokolenie wymarło i nastało po nich inne pokolenie, które nie znało Pana ani tego, co On uczynił dla Izraela, zaczęli synowie izraelscy czynić zło w oczach Pana i służyli Baalom.
Joz 2:11
Problem
Problem następców Jozuego jest odwieczny i stały. Co zrobić, by kolejne pokolenie poznało Pana?
Problem należy do istotnych. Poznanie Pana warunkuje istnienie tego, co najważniejsze, czyli autentycznej pobożności, która jest źródłem – już nie patrząc nawet w wieczność – dla trwałości rodzin, solidności w pracy, prawdomówności, ofiarności, miłosierdzia, życzliwości, no i autentycznego zaangażowania w życie kościoła. Bez poznania Pana pozostaje sama tradycja, która zachowuje formę, ale nie ma ducha, stając się obłudą, fasadą, pobielanym grobem. Bez poznania Pana nasze dzieci – mam nadzieję, że się zgodzimy – pozostają puste. Cóż z tego, że chodzą do kościoła. Cóż z tego, że robią nam przyjemność i przy nas nie przeklinają. Cóż z tego, że nawet udało nam się im wpoić pewne wartości, skoro widzimy, że w tym wszystkim nie ma kręgosłupa. Albo krwiobiegu. Nie ma życia. Nie ma poznania Pana właśnie. I w końcu to wyjdzie, jeśli nie w jakiejś tragedii życiowej, to w pełnym zawodu i smutku uświadomieniu sobie ich niedojrzałości, płytkości i bezwartościowości ich życia dla Pana.
Ciągła zmiana
Problem pogłębia fakt, że czasy się zawsze zmieniają. W czasach Mojżesza, czy Jozuego, działy się wyjątkowe cuda. Rozstąpiło się Morze Czerwone. Manna, choć niesmaczna, była codziennym cudem porannym. Potem, za Jozuego, rozstąpił się Jordan. Nie to samo, co Morze, ale w końcu to nie Morze stało u wejścia do Ziemi Obiecanej. Bóg był wciąż z Jozuem. Błogosławił. Używał. Pierwszy sędzia, Otniel, ciągle to pamiętał – był człowiekiem, który z Bożą pomocą zdobył Debir, za co dostał córkę samego Kaleba za żonę (Sdz 1:11-15 i 3:9). Ale czasy się niestety zmieniły. Nowe pokolenie zna tylko relacje o tym, czego on doświadczył. Jak ma przekazać nie tylko podania o Bogu, ale poznanie tego Boga kolejnym pokoleniom w sytuacji, gdy Ziemia już jest – jako tako przynajmniej – zdobyta, a cudów raczej się – przynajmniej takich, jak za Mojżesza i Jozuego – spodziewać nie należy?
Myślę, że to, znów, nieustający problem. Świadectwa chrześcijan „pierwszego pokolenia” zazwyczaj są wyjątkowe. Oto narkoman, którego Bóg uzdrowił. Oto punk, skin, czy metal, który nie znalazł, tego co szukał, dopóki nie spotkał Chrystusa. Oto młoda dziewczyna, której brakowało akceptacji i miłości, i odnalazła ją dopiero, wbrew rodzinie i ziemskim doświadczeniom, w ramionach Ojca w niebie. Itd. Itp. Jak to doświadczenie Pana urzeczywistnić w pokoleniu, które przez tą drogę nie przeszło i nigdy nie przejdzie? A nigdy nie przejdzie, bowiem ich bunt będzie inny, bo inny jest punkt wyjścia. Ze względu na nasza wiarę, oni już nie buntują się wobec ciemności (jak my, którzy dzięki temu odnaleźliśmy Boga), ale wobec światłości. Kolejny werset 2 rozdziału Księgi Jozuego mówi o tym, że młodzi „opuścili Pana”, a „chodzili za innymi bogami.” Tak, dla nich Bóg rodziców nie był żywy, prawdziwy, jedyny. Jak sprawić, by był? By nie był tylko niewygodną, rodzinną tradycją?
Od razu powiem, że nie znam automatycznej odpowiedzi, typu „naciśnij odpowiedni przycisk, a żądany napój pojawi się w podajniku.” To by było zresztą za proste i nieprawdziwe. Za płytkie, nie dość poważne dla tak istotnego tematu. Owo „poznanie Pana” przez kolejne pokolenia to bowiem temat złożony. Patrząc na dwójkę moich dzieci widzę w każdym z nich inny potencjał, inne mocne strony, ale i inne słabości, inne więc też są moje obawy.
Weźmy się za to!
Zacznę od tego, że wydaje mi się, iż zazwyczaj, przynajmniej jako polscy baptyści/protestanci ewangeliczni, nie dostrzegamy powagi problemu. Patrząc na rodziców-chrześcijan zazwyczaj dostrzegam NIEDOWARTOŚCIOWANIE TROSKI o ten skądinąd najważniejszy aspekt wyposażenia naszych dzieci w przyszłe życie. Niektórzy rodzice stwarzają wrażenie, iż owszem, wiedzą, iż odrabiania lekcji trzeba przypilnować, tak jak nauki dodatkowego języka obcego bądź instrumentu, nie mówiąc już o dyscyplinie mycia zębów dwa razy dziennie, czy rąk przed jedzeniem. Natomiast poznanie Pana – patrząc na ich działanie – wynikałoby, że przychodzi przez osmozę. Czyli psim swędem. Jakoś. Gdzieś. Byle gdzie. Może na szkółce. Może na obozie.
A może nigdzie? Wyobraźmy sobie, że tak podchodzimy do innych aspektów wychowania. Jak byśmy siebie nazwali? Odpowiedzialnymi? Rzetelnymi? Troszczącymi się rodzicami?
Zwróćmy uwagę na sam początek Biblii. Bóg daje wyjątkowe, pierwsze, skierowane do bezgrzesznej jeszcze ludzkości, polecenie „czynienia sobie ziemi poddaną” (Rdz 1:28). Otacza je swym błogosławieństwem; jego realizację wspiera. To polecenie nigdy nie odwołane, dobre, a więc ciągle obowiązujące. Dowodzi tego np. Ps 8:7, który postrzega ziemię wciąż jako złożoną pod stopy człowieka, komentując, iż Bóg dał mu „panowanie nad dziełami rąk swoich.” List do Hebrajczyków 2:5-8 wykorzystuje ten fragment, aby dowieść potrzeby przyjścia Chrystusa. Oto człowiek, mówi autor, któremu Bóg poddał wszystko pod stopy, jakoś z owym poddaniem wszystkiego sobie ma problem. Problemem jest zło wokół nas i w nas. Autor dowodzi, że choć „teraz jeszcze nie widzimy, że mu wszystko jest poddane”, to Chrystus przyszedł, aby nam w tym zadaniu pomóc; aby stało się w końcu pełną rzeczywistością. Po to zniszczył naszego wroga, diabła, przez zwycięstwo nad śmiercią (2:14-18).
Czego więc chce od człowieka Bóg? Chce po pierwsze, aby pierwsza para miała dzieci: aby napełniała ziemię. Po drugie, domaga się zmian wokół. Czynienie ziemi poddanej, to nic innego, jak twórcza przemiana otoczenia. Drugi, bardziej szczegółowy opis stworzenia podaje, że Adam został osadzony w ogrodzie Eden – miejscu spotkania Boga z człowiekiem – nie aby po prostu w nim był, ale aby go „pielęgnował i strzegł” (BW) bądź „pielęgnował i doglądał” (BT) (Rdz 2:15). Praca więc jest dobra i błogosławiona. To sposób przemiany tego świata.
Ale jest nim również troska o kolejne pokolenia. Jedno bez drugiego jest niemożliwe. Bez pracy nad światem nie ma motywacji, by rodzić dzieci. Bez dzieci znów nie przemienimy otoczenia, proces ten zaniknie zaraz po nas. Ziemia i dom; praca i macierzyństwo; to dwa podstawowe zadania człowieka, dane mu przez Stwórcę.
Owo polecenie posiadania dzieci zostało w szczególny sposób uzupełnione po upadku w grzech. W momencie, gdy grzeszny Adam zrodził synów na podobieństwo swoje (Rdz 5:3), konieczne, poza rozwojem i troską biologiczną, czyli macierzyństwem, jest również odpowiednie wychowanie. Wychowanie, czyli proces hamujący wpływ grzechu oraz otwierający dziecko na wpływ Boga i wprowadzający je tam, gdzie Bóg działa.
Kreatywność w przemianie świata jest cechą wszystkich potomków Adama i Ewy. Lamech, potomek Kaina, miał bardzo zdolne dzieci: Jabal był wynalazca namiotu (4:20), Jubal cytry i fletu (4:21), Tubal-kain kucia i narzędzi z miedzi i żelaza (4:22). A jednak, ze względu na swe zbuntowane serce, był również wynalazcą złego – poligamii (4:19). Jego pieśń (4:23-24) to wyznanie: nie potrzebuję Twojej opieki, Boże, sam sobie doskonale poradzę. Wychowanie więc, choć z pewnością powinno dotyczyć tej sfery – rozwoju w obdarowaniu danym naszym dzieciom poprzez stworzenie – nie może na niej się zatrzymać. Boże błogosławieństwo jest bowiem uwarunkowane poznaniem Pana. Nie ma nic złego więc w wyborze dobrej szkoły bądź motywowaniu dziecka do solidnej nauki. Ale pozostanie na tym etapie jest horrendalnym zaniedbaniem. To po prostu tylko część zdania, jakie otrzymaliśmy od Boga. Mamy wyposażyć nasze dzieci do błogosławionego życia – przygotować do życia w służbie Bogu tym, w co zostały wyposażone.
Tu pojawia się pytanie, czy wątpliwość, czy w ogóle coś zrobić w tej sprawie możemy. Niektórzy powiedzą, że poza modlitwą, nic więcej zrobić się nie da. Nie zniechęcam do modlitwy. Znam parę, która codziennie modliła się o nawrócenie swoich dzieci i wierzących dla nich małżonków i jest to dla mnie wzór, do którego niestety nie dorastam. Niemniej, to nie wszystko. Biblia mówi o znacznie większej gamie środków wpływu na nasze dzieci. Choć nie mówimy o instrukcji obsługi automatu, bezwarunkowym schemacie przyczynowo-skutkowym, jednak pewne działania rodziców wiążą się z Bożym błogosławieństwem.
Dom, czyli my
Po pierwsze, najważniejszym narzędziem jesteśmy my sami. Dom. Nasze poznanie Pana. A może raczej: nasze szukanie Pana. Tak, może nasze dzieci nie doświadczyły tego, co my i nigdy nie doświadczą. Ale jeśli doświadczyły, jak się Go szuka, i że z tego szukania dla rodziców wynikało coś sensownego, to będą wiedziały, jak się do tego zabrać, i mamy prawo mieć nadzieję, że się zabiorą, bo będę przez nas zachęcone, gdy przyjdzie na ich poszukiwania czas. Swoją drogą, czasem dzieci odnajdują zbawiennie to poznanie bardzo wcześnie. To wyjątkowa łaska, która sprawia, że proces buntu jest lekki, bądź skierowany wyłącznie wobec spraw drugorzędnych, a nie samego Pana.
Takie postanowienie widzimy w Jozuem: „ja i dom mój służyć będziemy Panu” (Joz 24:15). Mam ten werset przy drzwiach wejściowych. Czasem mnie zmraża. Czy rzeczywiście służę? Zawsze jednak uspokaja mnie fakt, że nie udaję – a nie udaję, bo nie chcę udawać, a nie chcę, bo wiem, że to wywoła tylko szkody – przed moimi dziećmi. Chcę, by nauczyły się prawdy. I chyba to jest sednem. Jeśli uczymy je kłamstwa, obłudy, nie dziwmy się, że potem prawdziwego poznania Pana w nich nie ma.
W domu sednem jest społeczność ze sobą i wspólne poznawanie Boga. Na czym ta społeczność ma polegać przypomina mi refren Księgi Przypowieści: „Synu mój…” (np.1:8; 2:1; 3;1; 5:1). Oto ojciec, który się troszczy. Który MYŚLI o przyszłości swego syna. Który poświęca mu czas. Tłumacząc świat. Ucząc odróżniać sensowne od bezwartościowego; dobre od złego; godne od hańbiącego. Tłumacząc świat ludzi i świat w ogóle. W tym wszystkim przelewając na syna własne zrozumienie Boga i swoich względem niego powinności. To mogą być długie spacery. To może być wspólny czas w domu, po obiedzie, czy w jakimś innym momencie. To w każdym razie czas. Wspólny i wartościowy. Czas przekazywania tego, co najważniejsze na tych, którzy powinni być dla nas przynajmniej bardzo ważni. Na nasze dzieci. Kształtowania ich, świadomie i metodycznie, by się nie pogubiły na drodze życia.
Wspólne poznawanie Boga to domowe nabożeństwo. Zwróćmy uwagę, że w Biblii miejscem poznania Boga przez dzieci jest nie kościół, ale dom. W Pwt 6:20 syn pyta ojca o Boga, i to ojciec mu wyjaśnia, czym jest historia zbawienia, a nie ciocia na szkółce. Swoją drogą, chwała Bogu za ciocie na szkółce. Ale sprawa jest tak poważna, że zostawianie ich samych z tak wielkim zadaniem jest po prostu nieodpowiedzialne. Podobnie Tymoteusz w Nowym Testamencie. Jego wiara jest wiarą babki i matki (2Tm 1:5), a nie pastora. To one go wiary nauczyły. Wspólne modlitwy, czytanie Biblii, to narzędzia poznawania Bożych dróg. Jeśli rodzice tego nie zrobią, poznanie Boga będzie czymś niedzielnym, nie codziennym. I to z winy rodziców, a nie kościoła, bo kościoła po prostu na co dzień w domu nie ma.
Wychowanie
Po drugie, narzędziem jest nasze wychowanie. Wychowanie, które uczy dzieci albo głupoty, albo mądrości. Głupota glebę ich serca na poznanie Boga utwardza; mądrość użyźnia i spulchnia. Przypowieści zachęcają: „wychowuj chłopca odpowiednio do drogi, którą ma iść, a nie zejdzie z niej nawet w starości” (22;6). Ale również ostrzegają: „głupi syn jest zmartwieniem dla ojca i goryczą dla swojej rodzicielki” (17:25). Głupota, to w skrócie (w oparciu o Przypowieści Salomona), brak dyscypliny, solidności, chwiejność, niesłowność. W tym wszystkim: brak bojaźni Bożej, a więc lekceważenie wpływu Boga na nasze życie. Sprzyjamy rozwoju takich postaw przez brak wyznaczania obowiązków i brak konsekwencji (poza lekceważeniem Boga we własnym życiu, co dzieci podchwytują niestety bardzo szybko). Kiedyś usłyszałem słowa, które wciąż pozostają dla mnie wyzwaniem: mów swe polecenie tylko raz. Czyli: dziecko powinno reagować od razu. Literalnie „od razu”. Brak tej reakcji jest nieposłuszeństwem. Lekceważenie nieposłuszeństwa jest sianiem złego charakteru w sercu dziecka.
Czy to tylko moje gadanie? Czy i Słowo o tym nie mówi? Mówi. Apostoł Paweł spośród wielu cech wpajanych w wychowaniu jako podstawową wskazał właśnie ją – karność (Ef 6:4), czyli zdyscyplinowanie. Najwyraźniej jest podstawą. Karność bowiem, a więc posłuszeństwo, jest podstawą mądrości. Uczy zależności, poddania; uczy przełamywania się, zapierania siebie. Uczy pracy. W końcu uczy wiary – działania w nadziei, życia w nadziei zbiorów, nie ich przejadania. Wiara wpływa na całą orientację życiową. Osoba wierząca poczeka. Posieje. Uczy jej tego wiara. Osoba niewierząca będzie chciała wszystkiego od razu. Znów, tego uczy ją jej niewiara.
Poznanie Słowa Bożego i Chrystusa
Po trzecie, narzędziem jest znajomość Biblii. Słowo wsiane w serce. Myślenie przesiąknięte Biblią, jej zasadami. Przypowieściami Jezusa, mądrością Salomona, głębią Psalmów, przykładami wielkich bohaterów wiary Starego Przymierza, teologią listów Pawła, czy Jana. Nie ma wtedy twierdz, które trzeba niszczyć, schematów w myśleniu i światopoglądzie, które trzeba odkręcać, bo przynoszą przekleństwo (2Kor 10:4-6). Jest poznanie Bożych zasad, a przede wszystkim, poznanie łaski. Łaski, która wiąże się bezpośrednio z osobą naszego Pana. Która jest dzieciom znana, z opowieści o Jego narodzeniu, życiu, śmierci, zmartwychwstaniu oraz powtórnym przyjściu. Z naszego przeżywania świąt. Naszych modlitw. Naszych rozmów. Pan, który faktycznie skupia w sobie naszą wiarę i przez to skupia i uwagę naszych dzieci.
Siejmy!
Poznanie Pana. Nie wiem, na jakim etapie są moje dzieci. Ale widzę, że Go poznają. Że nie jest dla nich obojętny. Ich odrodzenie okaże się ostatecznie w praktyce, gdy wyjdą z mojego domu. Ale wiem, że teraz jest dla mnie czas, by siać ich przyszłość. Teraz. Później będzie za późno.
Obyśmy nie lekceważyli danych nam przez Boga obowiązków. Weźmy sobie do serca Jego plan i naszą w nim rolę. Myślmy i szukajmy narzędzi, by nasze dzieci poznały Pana. Siejmy, póki czas mamy, aby zebrać również poprzez nasze dzieci błogosławieństwo naszego dzieła wiary, Amen.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.