Problemy z ekumenią

ekumeniaMateusz Wichary

Mamy z ekumenią problem.

Konieczna jedność
Z jednej strony, Biblia mówi wprost, że wierzący w Chrystusa mają „być jedno” (J 17:22). Dowodzi to, że jedność W JAKIŚ sposób musi się wymiernie wyrażać. Musi jakoś istnieć. Z drugiej, sam fakt, iż jest to fragment modlitwy Jezusa o Jego uczniów dowodzi, iż nie jest to sytuacja oczywista ani sytuacja niezagrożona. Raczej, iż owi uczniowie z tym BĘDĄ mieć problemy.

Można by zapytać, dlaczego? Pozwolę sobie zaproponować odpowiedź, że przede wszystkim ze względu na mylenie tego, co lokalne z tym, co powszechne. Powszechność i lokalność towarzyszy nam w różnych miejscach. Np. niemieckie pojęcia heimat i vaterland (tłumaczone na polski jako ziemia/ojczyzna) opisują relację śląskości (czy np. kaszubskości) do polskości. W moim przekonaniu, ich konflikt to nie konflikt ojczyzn, ale pomieszanie powszechności i lokalności właśnie. Śląskość nie zaprzecza polskości, o ile polskość nie niszczy – a nie musi – śląskości. Polskość zresztą zawsze wyraża się w jakiejś lokalności. One mogą być silniejsze bądź słabsze, ale istnieją. I inaczej się nie da: nie ma „polskości” czystej; zawsze jest jakaś: warszawska, wrocławska, katowicka, śląska, mazowiecka. Ale jednocześnie w tych wszystkich lokalnościach polskich ujawnia się polska powszechność – w języku, wspólnocie odwołań historycznych, religijnych, wspólnocie podejmowania decyzji społecznych, kształtowaniu prawa, powiązaniu wspólnym losem w teraźniejszości, we wspólnym spoglądaniu w przyszłość, którą wspólnie również kształtujemy.

Podobnie jest z chrześcijaństwem. Chrześcijaństwo, odkąd weszło – i zupełnie słusznie, realizując Wielkie Posłannictwo – w narody, przejawia się W RÓŻNYCH, LOKALNYCH odmianach. Owe odmiany się różnią, i nie zawsze są to różnice niewinne. Czasem trochę śmierdzą bądź szokują; choć bywa i tak, że w owych lokalnościach ujawnia się jakaś szczególna, nie obecna gdzie indziej Boża wartość. Tak samo zresztą było z chrześcijaństwem w I wieku. Lokalności przekraczały swe granice nie ku jednolitości, byciu takim samym czymś, ale powszechnej tożsamości w różnorodności. Grek pozostawał Grekiem, Żyd Żydem. Chrześcijanin to była nowa tożsamość, która nie tyle zastępowała starą, narodową, co tworzyła nowy, wspólny fundament, na którym owe lokalne tożsamości mogą się spotkać, poznać, pojednać a nawet połączyć w budowaniu jednego Bożego Królestwa, zachowując swoje cechy. Koryntianie pozostawali Koryntianami, z całym tego bagażem, i potencjałem do dobra i zła – i budowali Boże Królestwo. Podobnie Filipianie, Rzymianie, Antiocheńczycy, Jerozolimczycy. Oni się różnili i nie zawsze te różnice wszystkim pasowały (patrz 1Kor 11:16). Ale byli jedno mimo wszystko. Problem byłby wtedy, gdyby Koryntianie chcieli narzucić swój styl nabożeństw wszystkim; albo Żydzi to, że dalej – jako Żydzi – się obrzezywali. Wtedy lokalność rości sobie pretensje do powszechności. Cechy trzeciorzędne stają się warunkiem wspólnoty. I pojawia się problem z jednością.

Konieczna odrębność
Z drugiej, ta sama Biblia pełna jest ostrzeżeń, aby to, co Boże, nie traciło swej tożsamości przez zlewanie się w jedno z tym, co Bogu jest wrogie bądź obce. Nawet w owej modlitwie, „aby byli jedno” pojawia się kwalifikator: „jak my [Ojciec z Synem] jedno jesteśmy” (J 17:22). To nie jest jedność każdego z każdym. Syn jest jedno z Ojcem, a Ojciec z Synem, tak. Ani Syn ani Ojciec nie jest jednak jedno z szatanem, ani jego naśladowcami. Mamy nie chodzić w jednym jarzmie z niewierzącymi (2Kor 6:14); nie ma zgody między Chrystusem a Belialem, ani działu wierzącego z niewierzącym. Jan widzi jasny kontrast między „światem” a ludźmi wierzącymi. I przestrzega, by wierzący się nie utożsamiali z owym złem, które ma dla nich być obce: „nie miłujcie świata ani tych rzeczy, które są na świecie. Jeśli kto miłuje świat, nie ma w nim miłości Ojca” (1J 2:15).
Te słowa dla wielu konserwatywnych chrześcijan były podstawą do postawy podejrzliwości wobec wszystkich, których nie rozumieli. Którzy byli inni, postrzegali sprawy Boże w sposób odmienny. Czy słusznie?

Znów pojawia się pytanie o lokalność i powszechność. Te fragmenty domagają się od nas postawienia granicy pomiędzy tym, co Boże a tym, co diabelskie. Ona istnieje i rozmywanie jej bądź udawanie, że jej nie ma, po prostu przeczy ich wymowie. I z pewnością nie ma nic chlubnego ani pobożnego w tym, aby tak czynić. Raczej, jak poucza nas Jan, w takiej postawie uwidacznia się ukryta miłość do świata, fascynacja tym, czego Bóg zabrania.

Z drugiej strony, różnorodność Bożego Królestwa domaga się od nas rozwagi. Aby owej granicy nie postawić w środku Bożego Królestwa. Wiemy, że to szkodliwe: „każde królestwo, rozdwojone samo w sobie, pustoszeje, i żadne miasto czy dom, rozdwojony sam w sobie, nie ostoi się” (Mt 12:25). Usłyszmy grozę tych słów. „Nie ostoi się”. Czasem nam się wydaje, że gorliwość w stawianiu granic jest lepsza, niż jej brak. Mamy braci, którzy postulują konieczność zgodności we wszystkim. Jakakolwiek różnica w tradycji, prowadzeniu nabożeństwa, czy etyce, oznacza odejście od Biblijnego wzoru. „Nie ostoi się”. W mojej ocenie, bezwiednie (bądź świadomie) traktują wtedy samych siebie za ucieleśnienie owego wzoru cnót. A skutek jest niestety zazwyczaj daleki od deklaracji. Grupy mające takie o sobie samych zdanie, zazwyczaj kończą w duchowym zarozumialstwie i zadufaniu, czerpiąc swe poczucie wyższości z kompletnie nieważnych detalów, jednocześnie lekceważąc sprawy znacznie ważniejsze. Przecedzają komara, a połykają wielbłąda. Myślę więc, że przekleństwem jest i jedno i drugie: i zamazywanie granic i stawianie ich wewnątrz Bożego Królestwa. A dyskusja nad wyższością jednego nad drugim podobna jest do dyskusji nad wyższością syfilisu nad cholerą. I jedno i drugie szkodzi. Choć granice pomiędzy chrześcijaństwem a światem MUSIMY widzieć wyraźnie, bądźmy ostrożni w ocenianiu innych wyznawców Chrystusa, a w szczególności w odsądzaniu ich od wiary i nazywaniu niewierzącymi bądź heretykami. Jak będziemy sądzić, tak nas osądzą; jaką miarą odmierzymy, taką nam odmierzą (Mt 7:2).

Gdzie więc owe granice postawić? Jak postrzegamy naszą tożsamość konfesyjną
względem tożsamości chrześcijańskiej? Kto jest po owej Bożej stronie? Choć każdy nurt istnienia chrześcijaństwa ma swoje dogmaty, doktryny i tradycje, to przecież w kontekście pewnej wspólnej tożsamości. Jako zręby wskażę: wiarę w Trójjedynego Boga, wiarę w pełną boskość i człowieczeństwo Jezusa Chrystusa, w Jego narodzenie z dziewicy, bezgrzeszność, odkupieńczą śmierć na krzyżu, zmartwychwstanie, królowanie. W towarzyszącą nam opatrzność Bożą – wiarę w sens historii zakorzeniony w Bożym działaniu, którą zwieńczy Boże, jednoznaczne weń wkroczenie (czyli powrót Chrystusa). W końcu dodam, w etyczną przemianę chrześcijan. Etyka jest konieczna. Wiara i to potwierdzona jakimś praktycznym działaniem, w to, że uświęcenie istnieje, i jakkolwiek różnić się możemy w jego pojmowaniu, nie wolno nam zaprzeczyć temu, że Duch Święty, w łasce Chrystusa i miłości Ojca nas realnie zmienia. Inaczej chrześcijaństwo zlewa się ze światem. Jak byśmy nie mieli wspaniałych wyznań wiary, pozostają pustosłowiem i świadczą przeciw nam. Powinniśmy się również zgodzić, że Biblia musi być uniwersalnym punktem odniesienia dla wszystkich kościołów. Niestety, nie do pogodzenia z tym postulatem jest katolickie roszczenie do nieomylności papieskiej, które zresztą im bardziej widzimy różnorodność Kościoła, tym trudniejsze jest do obrony. Odwołując się do Pisma mamy jeden, powszechny fundament dla różnych kościołów. I tylko wtedy /tylko w ten sposób/ mogą one być pojednane i rozpoznawać się jako część większej całości. To również czyni zadość ostrzeżeniu naszego Pana o niebezpieczeństwie traktowania słowa ludzkiego na równi z słowem Bożym: „Daremnie mi jednak cześć oddają, głosząc nauki, które są nakazami ludzkimi” (Mateusza 15:9). Ten tekst dowodzi, że nasza tożsamość musi być zbudowana na fundamencie Bożym, oraz, że istnieje fundament rywalizujący, ludzki, na którym budować nam nie wolno. Nie oznacza to, że owego aspektu ludzkiego w naszym praktykowaniu wiary nie ma. My go wnosimy, sobą, i on siłą tego faktu choćby, jest w naszym chrześcijaństwie obecny. Niemniej, ma on być odróżniony od Bożej podstawy, która ma być odeń wyodrębniona i ma służyć jako fundament naszego orędzia i składania czci. Takie postrzeganie Biblii – jako uniwersalnego punktu odniesienia w różnorodności Kościoła – to jednocześnie pochwała różnorodności wcielania się Słowa Biblii w przemieniany przez nie świat: w narody, w lokalne społeczności. W historię. W różne grupy. Ta różnorodność nie jest zła, tylko o tyle, o ile poddaje się przemianie mocą Bożego Słowa.
Choć w różny sposób, czcimy więc z innymi chrześcijanami tego samego Boga, który pomimo odmiennych naszych ułomności, działa pośród nas wszystkich. W tym kontekście nasze przywiązanie do różnic ponad owe powszechne fundamenty jawi się jako czasem odwrotnie proporcjonalne do znaczenia (np. liturgia).

Jestem pewien, że tak zakreślone granice dla wielu są zbyt ogólne. Faktycznie, prawdopodobnie są zbyt ogólne. Z drugiej strony, dyskusje nad dalszymi różnicami wymagają wiele ostrożności i czasu, co wykracza poza ramy tak ogólnego artykułu. Tak czy inaczej, chciałbym podkreślić, aby o nich nie zapomnieć. One wyznaczają najbardziej podstawowe granice chrześcijaństwa i niezależnie od dalszej dyskusji, warto zawsze o nich pamiętać. Nie istnieje chrześcijaństwo bez Jednego Boga w trzech osobach Ojca, Syna (Chrystusa, który jest Panem i Zbawicielem, który króluje i powróci) i działającego pośród nas Ducha, ani bez wierności Jego Słowu. Pamiętajmy o tych granicach, abyśmy się nie rozmyli i nie zmieszali ze światem.

Konieczna otwartość
Z trzeciej, mamy być solą. Mamy wpływać na ów świat, a więc nie wolno nam się zamykać. Mamy więc być jedno z wszystkimi chrześcijanami, w całej ich różnorodności, mamy nie mieszać się ze światem, ale jednocześnie ów świat przemieniać. A nawet zdobywać. Moce piekielnych bram nam się nie oprą. Oczywiście, naszym orężem jest nie co innego, jak Ewangelia Chrystusowa, oraz „wszystko to, co nam przykazał” – przez co mamy czynić uczniami wszystkie narody. Nasz Pan pozostawił nam wspaniałe przykłady, jak to robić. Zasiadał przy jednym stole z grzesznikami i celnikami. Nie bał się iść do tych, którymi inni gardzili bądź których się bali. Przyszedł do chorych i nikczemnych.
Pisze o tym dlatego, abyśmy nie zamykali się na świat. Ale również, nie utożsamiali ekumenii z na ów świat się otwarciem. Ekumenia to rozpoznanie jedności wewnątrz granic chrześcijaństwa. Bycie solą – to wpływ w nadziei Bożej zmiany na tych, którzy znajdują się poza tymi granicami. Myślę, że największy problem polega właśnie na nazywaniu tego działania ekumenizmem. Nie mieszajmy pojęć. Ekumenia to jedność chrześcijan. A wpływ na świat to ewangelizacja.

Złe politykierstwo
Po czwarte, trzeba sobie wprost powiedzieć, że ruch ekumeniczny był (a może i jest) narzędziem manipulacji Kościołem. Wystarczy poczytać książki historyczne choćby o Polskiej Radzie Ekumenicznej w czasach głębokiego komunizmu, by dostrzec, że było to środowisko kontrolowane w dużym stopniu przez Służbę Bezpieczeństwa. Podobnie Światowa Rada Kościołów, która była sponsorowana przez ZSRR.

Chrześcijanin nie powinien być naiwny. Oczywiste jest, że władze patrzą na religie, kościoły, zazwyczaj z własnego punktu widzenia – czyli postrzegając własne dobro, a nie wolę Bożą, jako wartość najwyższą. Dlatego, choć zdarzają się szczytne wyjątki pobożnych władz, zawsze w historii istniał konflikt lojalności, czasem bardziej wyraźny, czasem mniej, pomiędzy celami i władzami państwowymi, a chrześcijanami. I zawsze pojawiały się próby podporządkowania sobie Kościoła przez państwo i wykorzystywania go dla własnych interesów. Przypomnijmy sobie proroków nadwornych w Królestwie Izraela i Jana Chrzciciela. Jakże różne podejście do władzy, choć pozornie i jedni i drudzy reprezentowali Boga! Pierwszych reprezentował Sedekiasz, syn Kenaany, który potulnie potwierdzał wraz z innymi swym autorytetem Bożego sługi widzimisię króla Izraela (2Krn 18:1). Z drugiej mamy proroka Jehu (2Krn 19:2), czy proroka posłanego do Amasjasza, który obwieścił mu Bożą wolę w prawdzie (2Krn 25:15), czy Eliasza, który sprzeciwiał się Achabowi, czy w końcu Jana Chrzciciela, który napominał Heroda (Mk 6:18). Słudzy Boga mają do wyboru – oddać władcom ludzkim swe serce za doczesne zaszczyty jak Sedekiasz, i obłudnie uzasadniać lojalność ich woli Bożym autorytetem, bądź jak Jan Chrzciciel odważnie stawać po stronie Boga. Niestety, często w historii, ale i dziś, nie brakuje w Kościele Bożym przywódców wybierających drogę Sedekiasza, a brakuje nam odwagi i gorliwości Jana Chrzciciela!

Gdy więc szczytna idea ekumenizmu zaczyna być rozgrywana w bardzo przyziemny sposób – jak w takiej sytuacji ma zachować się chrześcijanin? Myślę, że to bardzo realne pytania i niełatwe odpowiedzi.

Zaściankowość
Po piąte, należy też krytycznie przyjrzeć się ruchom anty-ekumenicznym z perspektywy społecznej i historycznej. Zazwyczaj są reprezentowane przez braci (i siostry) z głębokiej prowincji USA, gdzie nikt nigdy nie widział nikogo, kto by nie był protestantem. Albo z jakichś pozamykanych szczelnie od stuleci zborów w Wielkiej Brytanii. Albo w Polsce, z hermetycznych, protestanckich środowisk. W takim kontekście nie trudno uważać katolika, czy prawosławnego za ufoludka, który jest straszny, bo nie nasz. Zresztą pamiętam, jak jako młody chłopak, wychowany w niemal 100% katolickim środowisku, miałem podobną nieufność wobec protestantów. Katolickość oznaczała dla mnie normalność. Do dziś z taką postawą się spotykam zresztą, i pewnie nie tylko ja, wśród wielu katolików. Cóż, nie grzeszmy w ten sam sposób. W zamknięciu na inność nie ma nic szlachetnego, ani Bożego. I nie chodzi mi o to, by wyrzekać się swojej tożsamości. Jestem baptystą i nie zamierzam być nikim innym. Ale moja lokalność, jakkolwiek dobra i piękna, nie powinna przekreślać chrześcijańskiej tożsamości innych. Bycie baptystą to jeden ze sposobów istnienia w Bożym Królestwie, a wobec niechrześcijan mam być życzliwy i miłosierny, jak mój Pan. I się nie wywyższać tym, na co nie zasłużyłem.

Co z tym wszystkim zrobić?
Mamy problem z ekumenią. Chrześcijaństwo jest różnorodne, a nie wolno nam się ani rozmyć, ani zlekceważyć owej różnorodności. Mamy mądrze stawiać granice, aby nie dzielić Królestwa Bożego, a z drugiej strony, aby nie zlać się w jedno ze światem.

Ekumenia jest trudnym zadaniem. Niektórzy w związku z tym po prostu ją sobie odpuszczają. Moim zdaniem niesłusznie. Zamykanie się na innych, to potencjalnie również zamykanie się na innych chrześcijan, w którym nie ma nic szlachetnego ani pięknego. Które ostatecznie prowadzi do zarozumiałości i degeneracji tego zamkniętego środowiska. A ja nie chcę takiego przekleństwa dla mojego Kościoła. Z drugiej strony nie chcę również, aby się pootwierał na wszystko i wszystkich, gdyż jak ktoś kiedyś słusznie zauważył, na wszystko jest otwarty tylko kubeł na śmieci.

Potrzebujemy mądrości i dojrzałości. Bądźmy odważni. Nie wahajmy się wychodzić naprzeciw, ale również dochodzić do niepoprawnych politycznie bądź religijnie wniosków. Pilnujmy swego serca, lojalności w nim wobec Boga przede wszystkim. Znajmy Boże Słowo. Ale znajmy również własną grzeszność i ułomność i jej nie zaprzeczajmy. Nie wiążmy innym do szyi brzemion, których sami nie mamy ochoty podnosić. Szanujmy w końcu różnorodność postaw wobec ekumenii w naszych zborach. A we wszystkim nie odpuszczajmy sobie modlitwy, aby Duch Święty prowadził nas w naszej postawie, by przynosiła ona Jemu chwałę, a Bożemu Królestwu pomyślność, aby przychodziło pośród nas i przez nas, Amen.

Artykuł ukazał się w miesięczniku „Słowo Prawdy” 1/2013

Dodaj komentarz