Wspólnota losu, wspólnota dziedzictwa czyli o pragmatykach, tradycji i Kościele

wspólnotaMateusz Wichary

Jak opisać tradycję i praktycyzm? Jak opisać ich wzajemny wpływ i walkę, ale przecież również i częste współistnienie? Ostatnio na naszej zborowej grupie w toku dyskusji o patriotyzmie i tożsamości pojawiły się dwa pojęcia ją opisujące w różnych wymiarach – nie tylko narodowym, ale i kościelnym. Nazwaliśmy je roboczo wspólnotą losu i wspólnotą dziedzictwa. Wydają mi się bardzo pomocne dla opisania tego problemu. Oto one.

Wspólnota losu
Wspólnota losu to pragmatyczne, organiczne powiązanie z ludźmi, z którymi przyszło mi dzielić życie. To moi sąsiedzi. To mieszkańcy tego samego miasta. Ich dobrobyt wiąże się ściśle z moim. Łączą nas, nie z sympatii, czy wyboru, ale przez okoliczności życia, wspólne interesy. Chcemy wspólnie czystej ulicy, czy ładnego parkingu. Zadbanego ogrodu i zielonego trawnika.

To wspólnota naturalna – tworzy się niezależnie od religii, czy światopoglądu. I ostatecznie jest od niego silniejsza, bowiem niezależnie, czy lubię wierzenia mojego sąsiada, czy nie, lubię mieć posprzątaną klatkę schodową. On też. I na odwrót: najbliższa mi światopoglądowo osoba, która bałagani i śmieci, w kontekście owej wspólnoty jest problemem i nic tego nie zmieni.

Taką wspólnotą losu myślę są przede wszystkim sąsiedztwa, ale również miasta. W pewnym sensie, ale tylko pewnym – państwa. Państwa z definicji zarządzają na tyle szerokim obszarem, że owa wspólnota traci swą bezpośredniość, namacalność. Łatwość odniesienia. Wspólna waluta, rząd, pieniądze, przepisy prawne – to wszystko czynniki ów los spajające. Ale jednocześnie same w sobie czynniki za słabe, by w pełni przekonać do silnego związania się z losami wszystkich obywateli.

To wspólnota praktyczna. Racjonalna. Przynależność do niej wiąże się z możliwą do udowodnienia kalkulacją. Oceną rzetelności argumentów za i przeciw. Powiązaniem z tym, co uważam za dobre, właściwe, szlachetne, piękne. Możliwą do przyjęcia ceną. Rozstrzygające o decyzji przynależności jest więc rozumowanie otwarte na krytykę, do którego chętnie zaproszę innych, aby mi pomogli w dokonaniu trafnego wyboru. W którym to jakość argumentów sprawia, że podejmuję decyzję tak, a nie inaczej.

Kościoły (zbory) również mogą być wspólnotą losu. Załóżmy, że ktoś nawrócił się przez traktat, który otrzymał w pociągu. Dowiedział się, że potrzebuje wspólnoty, w której ma się rozwijać. Rozgląda się więc wokół. O! Jest zbór w okolicy. Pójdę i zobaczę. Hm, w sumie mi pasuje. Ludzie mili, kazania inspirujące. Program dla dzieci jest. Grupa w tygodniu również. No, to dołączę. Jestem. Poznaję. Angażuję się. Czuję się potrzebny. Angażuję się tym bardziej. Doceniam co przez ów zbór mam, i jestem doceniony. Płacę chętnie wymagane datki. Jestem częścią.
Ale tylko do czasu, gdy moje plany są z ową wspólnotą połączone. Bo tu nie ma żadnych większych sentymentów. Jak zmiana auta, czy zmiana mieszkania, zmieniam również swoją wspólnotę losu. Może mi być trochę przykro, no tak, ale jej istnienie po prostu nie jest dla mnie priorytetowe. Priorytetem jest coś innego. I nawet wiara w Chrystusa może być priorytetem, ale niekoniecznie zbór, czy wyznanie.

Wspólnota losu jest więc ulotna, podatna na zmiany bytowe. Przynależność do niej podyktowana jest wyłącznie rachunkiem korzyści.

Wspólnota dziedzictwa
Wspólnota dziedzictwa działa zupełnie inaczej. Opiera się o powiązanie z przeszłością, nie z samym życiem tu i teraz. To postrzeganie siebie w ciągłości czasu, jako kolejne pokolenie ważnego czegoś – jakiejś całości, grupy, która przekracza w swym istnieniu moje życie. Czegoś, co majestatycznie trwa przez wieki. Co w ważny sposób kształtuje nie tylko mnie, ale i owe pokolenia, co przekazuje jakiś pogląd na świat, wspaniałe wartości, cenne zdolności, materialne pamiątki, użyteczne narzędzia wpływu; określoną kulturę, świadectwa sztuki, w końcu – czasem język. To więc coś, co powinno trwać. Coś, całkiem możliwe, również naznaczonego znikomością, słabościami. Ale one nie oznaczają, że dlatego można to odrzucić. Przeciwnie: o to w związku z tym trzeba walczyć; to trzeba kultywować. Bo jednak jest ważne. Ważne na tyle, by tego nie odrzucać, ale naprawiać i poświęcać temu swój czas i wysiłek.

Wspólnota dziedzictwa nie musi być powiązana z wspólnotą losu. Polak mieszkający w Irlandii w sensie wspólnoty losu może być wspaniałym obywatelem Belfastu, jednocześnie w sensie wspólnoty dziedzictwa być 100% Polakiem – uczyć dzieci o wielkich rodakach, wspierać różne inicjatywy w ojczyźnie, mówić po polsku w domu, itp. Ale może również między nimi zachodzić konflikt. Np. w ostatnio oglądanym przez mnie serialu młody muzułmanin wybiera lojalność wobec wspólnoty dziedzictwa (ekstremistycznej grupy muzułmańskiej) kosztem wspólnoty losu – społeczeństwa Los Angeles – podejmując działania przeciwko tej ostatniej.

Kiedy zbór (czy przynależność kościelna, wyznaniowa) jest dla kogoś wspólnotą dziedzictwa, zachowuje się inaczej niż osoba, dla której jest wyłącznie wspólnotą losu. Załóżmy, że w ten sposób właśnie jestem baptystą. Przeprowadziłem się. Co robię? Szukam zboru. Jakiego? No ba! Baptystycznego. Ten zbór może być z problemami, ale nie pójdę do zboru zielonoświątkowego, czy chrystusowego, choć również są w pobliżu. Nawet, gdy śpiew „u zielonych” jest, powiedzmy sobie szczerze, trochę lepszy, a do chrystusowych chodzą już znajomi.

No bo co z tego? Jestem baptystą. Zbór jest, jak jest, ale jest nasz. Czyli i mój. Będę więc robił, co mógł, dla jego dobra. Zachęcę pastora. Zrzucę się z jeszcze jednym bratem na nową gitarę, bo ta zborowa wybitnie nie stroi. Oto wspólnota dziedzictwa w działaniu.

Konflikt
Istnieje konflikt pomiędzy tymi dwoma logikami. Racjonalne argumenty logiki korzyści nie przekonują postawy ukształtowanej według logiki tradycji. A logika tradycji nie ma żadnego sensu dla logiki pragmatyka.

System tradycji jest zamknięty. System pragmatyczny otwarty. System tradycji stały i mocny. System pragmatyczny zmienny i poddawany ciągłym wyzwaniom i próbom. Mówiąc obrazowo, pierwszy to monopol, drugi – wolny rynek. Pierwszy nie poddaje się chętnie konfrontacji. Drugi przeciwnie, uważa ją za oczywistość i jest na nią cały czas przygotowany. Misja jest weń wpisana, podczas gdy system tradycji w zasadzie jest niechętny misji. Misja oznacza bowiem tworzenie argumentów, przekonywanie, wyjście na zewnątrz. Misja w ujęciu tradycji polega jedynie na komunikowaniu przekonania o własnej wyjątkowości: „Popatrz na nas. Jacy jesteśmy prawdziwi i słuszni. Nie widzisz tego? No cóż, głupoty nie sieją.” Tradycja zawsze wychodzi z pozycji wyższości i lekceważenia, a czasem nawet pogardy wobec tego, co nią nie jest. Jakiekolwiek wątpliwości, przedstawianie swych racji w dialogu, oznacza rezygnację z przekonania o własnej, dziejowej, ponadpokoleniowej słuszności. Oznacza zmianę logiki dyskusji.

Dyskusje w różnych zestawieniach
Tak przebiegają często dyskusje polskich protestantów i katolików. Zazwyczaj protestanci podejmują dyskusję w logice korzyści. Siły argumentów. Katolicy odpowiadają z perspektywy tradycji i własnej wyższości.

Taka dyskusja skazana jest na niepowodzenie, dopóki któraś ze stron nie ulegnie. Czyli, albo gdy strona tradycyjna nie zacznie dyskusji wedle argumentów korzyści, albo gdy strona korzyści nie ulegnie przekonywaniu o wspaniałości tradycji. Oba przypadki faktycznie zachodzą. Wielu katolików przekonują argumenty protestanckie, pokazujące słabość tradycji katolickiej – zarówno argumenty teologiczne (w których jesteśmy najlepsi), ale i argumenty praktyczne, których czasem nie doceniamy, a które mam wrażenie częściej faktycznie rozstrzygają o rzeczywistych decyzjach, niż sama teologia. To wskazanie na realną wspólnotę międzyludzką w naszych zborach; bliższe wiernym duszpasterstwo, jasne, bezpośrednie kazania, modlitwę o praktyczne potrzeby, przemianę życia rodzinnego. Z drugiej strony, spotkałem kilku protestantów, których pochwycił majestat, ciągłość i splendor tradycji katolickiej. Czasem także powrót do katolicyzmu wiąże się z doświadczeniem niezbyt chlubnych aspektów protestanckiej wolności – gorszącej walki o władzę między rzekomo dojrzałymi, duchowymi braćmi i siostrami. Wtedy takie świeże osoby po prostu wycofują się rozczarowane w to, co znały. Może gorsze, ale bezpieczne.

Czasem zdarza się argumentacja wykorzystująca tę samą logikę. Tak wygląda np. dyskurs prawosławno-katolicki. To spór o tradycję. Ale również, jeśli świadomy katolik spotka świadomego swej tradycji protestanta, znającego historię i teologię reformacji, spór będzie dyskusją o historii i dziedzictwie. Jeśli protestant będzie świadomy historii, jeśli nie będzie potępiał wszystkiego, co katolickie przed XVI wiekiem, ale będzie dowodził, że tak naprawdę to protestantyzm jest kontynuatorem tego, co w poprzedzającej go katolickiej historii było szlachetne i Boże, ta dyskusja owego katolika zaangażuje. A warto tu dodać, swoją drogą, że właśnie tak argumentowali pierwsi protestanci. Czuli się kontynuatorami tego, co w dotychczasowym Kościele było biblijne i słuszne. Czuli się spadkobiercami Bożej historii, a nie rewolucjonistami. Rewolucją były nadużycia w kościele, które trzeba zlikwidować, przekonywali. W ten sposób np. argumentuje Konfesja Augsburska i jej Apologia. Również Jan Kalwin w swoich „Instytucjach”. Biblia pozostaje najważniejszym argumentem, ale nie w próżni. Reformatorzy zdawali sobie sprawę, że historia ma znaczenie i nie można argumentować tak, jakby jej w ogóle nie było. Ostatecznie, przecież sam Jezus obiecał, że „piekielne bramy nie przemogą” kościoła, który sam obiecał budować (Mt 16:18). Czyli, nie przemogły. Czyli, był. Był w wieku III tak samo jak w IX czy XIII. Nie zniknął po I wieku, by pojawić się w XVI.

Może oczywiście być i na odwrót: może spotkać się katolik z protestantem, którzy będą się spierać o to, czy ksiądz, czy pastor jest fajniejszy. To dyskurs w logice korzyści, atrakcyjności oferty. Choć mam wrażenie, że niezależnie od wyniku samej dyskusji, która może być wygrana w perspektywie logiki korzyści, decyzja o pozostaniu w określonym kościele będzie podyktowana perspektywą dziedzictwa. „Może i mają tam lepiej, fakt. No ale nie wyrzeknę się przecież mojej rodziny. Co by powiedziała babcia Stefania? A dziadek Franciszek? No i Zuzia by nie poszła do komunii… nie, nie ma o czym mówić.”

Czasem zresztą to baptyzm może być wspólnotą dziedzictwa. Jeśli np. ktoś pochodzi z rodziny o kilku-pokoleniowej, baptystycznej tradycji, a przyłącza się do kościoła niezależnego, może to wywołać zdziwienie bliskich. Z drugiej strony, częściej chyba mamy do czynienia w naszych zborach właśnie z brakiem owej wspólnoty dziedzictwa, szczególnie wśród baptystów „pierwszego pokolenia” i w zborach, które owej baptystycznej wielopokoleniowości nie doświadczają (bo np. są nowo założone). Tacy ludzie, bez korzeni, niekoniecznie będą szukać wspólnoty baptystycznej po przeprowadzce. Będą się kierować przede wszystkim argumentami korzyści. Tacy baptyści, o ile nie „odrobią zadania domowego” z historii własnego kościoła, po prostu tego dziedzictwa nie zrozumieją. I ze zdziwieniem spojrzą, jak ktoś bardziej zakorzeniony w naszej tożsamości historycznej zacznie ich przekonywać, że warto być baptystą, że to coś dla niego ważnego. Że baptyzm ma swoją cenne zasady i wartości. I że w związku z tym warto wspierać to, co baptystyczne. Taka argumentacja może wręcz spotkać się z podejrzliwością. „Jaki baptyzm? O co ci chodzi? Do czego ty mnie chcesz przekonać? Co mi tu próbujesz wcisnąć? Kochajmy wspólnie Jezusa! Jakie to ma znaczenie, czy nasz zbór jest baptystyczny, czy zielonoświątkowy, czy jakikolwiek inny? Mamy przecież Biblię i Ducha Świętego, więc skończ te rozmowę, dobra?”

No właśnie. Czy słusznie? Czy właśnie tak ma być? Czy takie myślenie powinniśmy uznać za właściwe, i się na nie zgodzić?

Tradycja i pragmatyka w Nowym Testamencie
To pytanie nie oczywiste. Wspomogę się w odpowiedzi swoim zrozumieniem Nowego Testamentu.

Przede wszystkim trzeba zapytać, czego od nas oczekuje Bóg. Czy Zbór nowotestamentowy ma być wspólnotą dziedzictwa, czy losu? Odpowiedź na to pytanie myślę dzieli kościół chrześcijański na przestrzeni wieków bardzo wyraźnie.

Kościół istnieje dla określonych celów. Mamy czynić uczniami wszystkie narody (Mt 28). Mamy owe cele w posłuszeństwie Swemu Panu realizować. Po to istniejemy. Kościół nie istnieje po to, by jedynie trwać. Widać to wyraźnie w przypowieści o dzierżawcach winnicy (Łk 20:916). Nasz Pan konfrontuje tu przekonanie Żydów, że Królestwo Boże jest im dane bezwarunkowo. Okazuje się jednak, że gdy właściciel wysyła syna, którego ci zabijają, jego cierpliwość się wyczerpuje. Odpowiedź słuchaczy jest znamienna: „Przenigdy!” (Łk 20:16). A jednak. Winnica ma przynosić zyski. Ma swoją misję. Ma działać. Innymi słowy: Bóg wymaga od swego ludu czegoś więcej niż samo trwanie.

Podobne wnioski nasuwają listy do Zborów w Objawieniu. Choć obietnica tego, że Kościół będzie się rozwijał jest gwarantowana przez Chrystusa – Głowę i Pana Kościoła (to On go będzie budował: Mt 16:18), to takiej obietnicy nie mają już poszczególne zbory. One istnieją o tyle, o ile realizują wolę swego Właściciela. „Wspomnij więc, z jakiej wyżyny spadłeś i upamiętaj się, i spełniaj uczynki takie, jak pierwej; a jeżeli nie, to przyjdę do ciebie i ruszę świecznik twój z jego miejsca” – usłyszał zbór w Efezie (2:5). „Upamiętaj się więc; a jeżeli nie, przyjdę do ciebie wkrótce i będę z nimi walczył” – usłyszał zbór w Pergamie (2:16). „Rzucę ją na łoże… dzieci jej zabiję” – to słowa Jezusa o fałszywej prorokini i jej zwolennikach w zborze w Tiatyrze (2:22-23). Zbory więc mają być wierne Chrystusowi i zmieniać świat dla Chrystusa. Mamy jako chrześcijanie modlić się modlitwą: „przyjdź Królestwo Twoje” i w jej realizacji sami się odnajdywać. Podobnie lud Starego Przymierza, gdy zawodził w tym wymiarze, był sądzony. Po zrobieniu złotego cielca, Bóg nie waha się go zniszczyć: „wytracę ich, a ciebie uczynię wielkim ludem” (Wj 32:10) – mówi do Mojżesza. To nie problem. To sprawiedliwe i fair. Ten lud nie realizuje Jego celów, więc Bóg je zrealizuje przez nowy.

Posłuszeństwo Bogu jest więc konieczną cechą ludu Bożego – tak w Starym, jak Nowym Przymierzu.

W tym sensie kościół/zbór jest koniecznie wspólnotą pragmatyczną. Powinien więc również poddawać się więc dyskursowi w tej perspektywie. Jesteśmy tu po coś, i to właśnie – spójrz proszę – czynimy. Nic w tym złego, gdy tak robimy. Zresztą, sam Jezus przekonuje do siebie słuchaczy posługując się ową logiką korzyści: „przyjdźcie do mnie wszyscy spracowani i obciążeni, a dam wam ukojenie”(Mt 11:28); „kto się napije wody, której ja mu dam, nie będzie pragnął na wieki” (J 4;14); „ja jestem chlebem żywym, który z nieba zstąpił; jeśli kto spożywać będzie ten chleb, żyć będzie na wieki” (J 6:51).

Niemniej, z drugiej strony, Kościół jest czymś więcej niż tylko narzędziem Bożym. Bóg ma głębszą więź z nami, niż tylko opartą o logikę umowy o pracę. Modlitwa w Ogrójcu wyraża tę postawę w sercu naszego Pana. „Ojcze, jeśli chcesz, oddal ten kielich ode mnie; wszakże nie moja, lecz twoja wola niech się stanie” (Łk 22:42). Relacja Syna do Ojca poddaje logikę korzyści logice oddania i przynależności. Jestem dla Ciebie Ojcze, nawet wtedy, gdy to dla mnie trudne i bolesne – mówi nasz Pan. Wyrzekam się korzyści dla Ciebie. I w tym właśnie – jak komentuje apostoł Paweł w Flp 2:5-8 – mamy Chrystusa naśladować. Z Bożej strony wygląda to tak samo. Relacja z Bogiem, do której jesteśmy przez łaskę zaproszeni, przekracza logikę samej korzyści. „Być jedno” z Jana 17:21, to „jak Ty, Ojcze, we mnie, a Ja w Tobie, aby i oni w nas jedno byli”. Mamy mieć tak samo głęboką relację z Ojcem i Synem, jak Oni mają ze sobą. Podobnie obraz Kościoła jako oblubienicy Chrystusa (Ef 5), czy jako domu Bożego (Hebrajczyków 3) wskazuje, że jesteśmy nie najemnikami Bożymi, ale Jego dziećmi; przyjaciółmi, których uczy modlić się do siebie jako do „Ojca.”. Te wszystkie określenia dowodzą, że Bóg ma do nas wyjątkową cierpliwość, która dowodzi przywiązania i oddania przekraczającego zwykłe biznesowe spojrzenie.

Patrząc z perspektywy misyjnej, w pewnym sensie sytuacja Pana Jezusa i pierwszego Kościoła w ludzie izraelskim oraz nas w katolickiej Polsce jest podobna. Z jednej strony, odwołujemy się do tych samych wartości i źródeł. Z drugiej, wzywamy do czegoś nowego. Jezus bowiem określa tradycję, jaką zastał, dość niepochlebnie. Całe Kazanie na górze zbudowane jest na zasadzie kontrastu prawdy/słów Jezusa z żydowską tradycją. „Słyszeliście, iż powiedziano przodkom… a ja wam powiadam”. Dlatego Pan komentuje: „Lud ten czci mnie wargami, ale serce ich jest daleko ode mnie. Daremnie mi jednak cześć oddają, głosząc nauki, które są nakazami ludzkimi” (Mt 15:8-9). Tradycja więc nie jest sama w sobie święta. Podlega Bożej ocenie, a więc i my również powinniśmy oceniać ją krytycznie.

Z drugiej strony, Jezus nie wyrzekał się wszelkiej tradycji. To warto podkreślić, bo słyszałem mnóstwo kazań, które dowodziły tezy odwrotnej. Nie odrzucił przecież wszystkiego, co zastał. Potwierdził wartość prawa (Mt 5:17: „nie przyszedłem rozwiązać zakon, ale wypełnić”; por. Rz 7:12). Samego siebie określał starotestamentowymi tytułami. Jego przyjście było spełnieniem dawnych obietnic. Stary Testament jest przecież księga chrześcijańską. Jego przyjście to spełnienie starego, a nie jego zlekceważenie. To radykalny zwrot, tak, ale w tradycji: w postrzeganiu jej znaczenia. Choć przemijającego, to jednak faktycznego. Nie zwieńcza się ani nie spełnia czegoś nieistotnego.
Biblia uczy nas więc o obu owych wymiarach wspólnotowości, jako wykorzystywanych przez Boga. Nie powinniśmy więc argumentować wyłącznie z perspektywy jednej, bądź drugiej. Nie mówmy, że tradycja jest koniecznie zła, bo nie jest. Jedna jest zła, druga nie.1 Ale nie mówmy tez, że wszystko, co pragmatyczne, jest złe, bo również nie jest. Mamy zadanie, i mamy okazać się skuteczni w jego realizacji. Mamy docierać, zmieniać i zdobywać ten świat dla Pana.

Splot obu
Bóg więc używa obu tych argumentacji i obu tych tożsamości. Tożsamość tradycji musi się otwierać na praktyczne działanie, użyteczność, posłuszeństwo Bogu w Jego misji, aby nie stać się martwą tradycją, w której samo istnienie przez wieki jest dowodem świętości i mądrości. A jak widzieliśmy, niesłusznie, bo i błędy i wypaczenia mogą przez wieki narastać i nic chlubnego w nich być nie musi. Kościół więc musi działać, zmieniać ludzkie istnienia. Być żywym i skutecznym.
Ale tożsamość losu musi się przeradzać w tożsamość dziedzictwa. Inaczej kościół po prostu nie przetrwa. Kościół jest projektem wielopokoleniowym. Jako taki wymaga międzypokoleniowej ofiarności, oddania i wierności. Bez nich będzie instytucją jednego pokolenia; efemerycznym tworem nie wartym wspomnienia. Na pewno nie dziełem Boga, który jest z swym Kościołem po wszystkie dni, aż do skończenia świata, który działa w następujących po sobie pokoleniach, bowiem łaska Jego trwa na wieki, a wierność Jego z pokolenia w pokolenie.

Nie posługujmy się więc wyłącznie logiką korzyści. Bardzo często odwołujemy się do niej w dyskusjach z katolikami. Chodź do nas! – mówimy. U nas jest lepiej. Popatrz: mamy lepsze kazania, biblijne ustanowienia. Nie czcimy obrazów. I niektórzy katolicy się z nami zgodzą. Faktycznie, uznają, że u nas jest lepiej.
Gorzej jednak, gdy na tym koniec. Gdy nie pokazaliśmy im nic więcej. Gdy przyszli tylko do miejsca, gdzie ma im być zawsze lepiej. Wtedy, gdy pojawią się problemy, a zawsze się jakieś pojawiają, mówią: no cóż. Szkółki się u was pogorszyły. W tym roku siadły spotkania małżeńskie. Kazania może są wciąż niezłe, ale po wyjeździe gitarzysty śpiew idzie znacznie gorzej. Przenosimy się do zboru obok. Albo: wiecie co, nasza rodzina na nas krzywo patrzy. Wracamy do katolicyzmu.

I co? I chcielibyśmy, aby teraz kierowali się już inną logiką, wspólnoty dziedzictwa. Tyle, że nauczyliśmy ich samej logiki korzyści. Tak, ona ma swoje dobre miejsce. Tak, Bóg sam nas zachęca, aby z niej korzystać. Ona jest Bożym bezpiecznikiem i inspiracją. Otwartość na krytykę, odwaga w szukaniu nowych rozwiązań jest naszym obowiązkiem. Jest błogosławieństwem, uczącym nas pokory, dostrzegania tego, co Bóg robi gdzie indziej, szukania odpowiednich sposobów docierania do świata. Nie jesteśmy wieżą z kości słoniowej, ani skończoną pięknością. Jesteśmy pielgrzymującym w wierze, również w swych niedoskonałościach, Kościołem należącym do Jezusa Chrystusa.

Ale uświadamiajmy również osoby, które do naszych zborów przychodzą, jak i samych siebie, o swoim dziedzictwie. Bo ono jest. I nie jest błahe. I również jest Bożym sposobem przekazywania jego wartości. Uczenia nas przynależności przekraczającej sam rachunek zysków i strat. Glebą dla oddania, wierności, ofiarności, bez której kościół po prostu nie wzrośnie. Bez której nie przekażemy z pokolenia w pokolenie tego, co w naszych, baptystycznych kościołach najważniejsze: naszej wiary i pobożności.

Nie wstydźmy się tego. Nie udawajmy, że to wszystko przyszło na nas bezpośrednio z nieba, z pominięciem wiary poprzednich pokoleń. Nie! Ta jakość kościoła i wiary wykuła się właśnie, dzięki Bogu, poprzez trudne doświadczenia i zmagania naszych dziadów, ojców, babć i matek w wierze. Wykuła się w ich wiernym, oddanym, ofiarnym, rzetelnym, uczciwym, czasem zawziętym, czasem może zbyt twardym, czasem na pewno niedoskonałym, ale ostatecznie błogosławionym, bo zawsze poważnie traktowanym, podążaniu za Chrystusem. W którym Biblia była nieomylnym drogowskazem, a modlitwa nieustannym źródłem siły i pociechy.

Nie lekceważmy tego. To obłuda, pycha i zapatrzenie w siebie. Brak szacunku i poczucia zobowiązania wobec owych poprzednich pokoleń. Udawanie, że sami z siebie jesteśmy tacy, a nie inni. Tak, nie musimy ich wszystkich przekonań traktować jako nieomylnych – zgoda. Ale szanujmy. I pamiętajmy, że kiedyś i my odjedziemy.

Jesteśmy kolejnym pokoleniem w wielkim, Bożym dziele budowania Jego wspaniałego Królestwa. I w tym wielkim, wspaniałym Królestwie, które bez wątpienia przekracza nasz Kościół, Bóg wybrał działać w świecie i działa poprzez chrześcijan, których w różnych procesach dziejowych ukształtował w ruch baptystyczny. Czyni to przez ostatnie – już ponad – 400 lat! Tak, tylko Jemu za to należy się chwała! Ale to my mamy za to Jemu podziękować. Nikt za nas tego nie zrobi. Bądźmy więc tego świadomi i z tego dumni!

Nie poddawajmy się ulotności tego świata. Nie lekceważmy dziedzictwa, które mamy z Bożej łaski. Nie bądźmy jak plewa, którą wiatr unosi. Mamy swoje korzenie i niech Bóg da nam mądrość, aby z nimi nie zrywać. Niech nas w tym międzypokoleniowym budowaniu Jego Kościoła używa i błogosławi, strzeże i prowadzi w swojej łasce i mocy, Amen.

 

Artykuł ukazał się w Miesięczniku Słowo Prawdy 06/2013

Reklama

Skomentuj

Proszę zalogować się jedną z tych metod aby dodawać swoje komentarze:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s