Boża droga do mnie

picture-037-mniejszeM. Wichary

Niniejszy wpis to tzw. „świadectwo”, czyli refleksje na temat prowadzenia i działania Bożego w moim życiu. Kończy się około 5 lat temu. W związku z czym nie ma w nim jeszcze mojej córeczki Helenki (choć pojawia sie w zdjęciu poniżej), pracy w Seminarium w Radości, prowadzenia Duszpasterstwa Akademickiego i kilku innych istotnych służb w Zborze, Wydawnictwa i Miesięcznika Słowo Prawdy. Za jakieś pól roku usiądę i dopiszę kolejnych kilka akapitów. W międzyczasie,  życze miłego czytania:)

 


dzieciństwo
Nie potrafię sobie przypomnieć momentu, kiedy nie wierzyłem w Boga. Oczywiście, musiało tak kiedyś być, niemniej tego nie pamiętam. Nie wynikało to z pobożności rodzinnej – Ojciec mój jest agnostykiem i jakkolwiek nigdy wprost istnieniu Boga nie zaprzeczał, to też nigdy mnie ku Bogu nie popychał. Mama pochodziła z pokolenia dzieci-kwiatów i do religii miała stosunek życzliwy, ale całkowicie niekonkretny, czyli w skrócie do kościoła nie chodziła w ogóle, choć w istnienie Boga (jakiegoś) wierzyła. Mimo wszystko, choć z trzyletnim poślizgiem, zostałem właśnie przez nią ochrzczony.

 

Urodziłem się oczywiście w rodzinie katolickiej i Bóg zawsze był dla mnie Bogiem chrześcijańskim. Czyli: po pierwsze: Trójcą, po drugie: Bogiem objawionym w Biblii. Z pewnością czczonym przez katolików, ale przez ów kościół nie ogarniętym. Ale z drugiej strony, na pewno długo utożsamiałem chrześcijaństwo z katolicyzmem. Pamiętam, kiedy jako mały chłopak dowiedziałem się, że jeden z Niemców, którzy pomagali naszej rodzinie po stanie wojennym przez przysyłanie paczek jest protestantem – poczułem się strasznie, że taki dobry (dla nas) człowiek czci innego Boga i zapewne przez to nie będzie zbawiony.

 

Najważniejszym chyba dla mnie potwierdzeniem istnienia Boga był Gwiazdor, który na Święta Bożego Narodzenia przynosił mi prezenty. Wiara w Boga, co ciekawe, pozostała nienaruszona pomimo poznania około 7. roku życia pewnych faktów odnośnie miłej osoby Gwiazdora:) …

 

Gdzieś w drugiej klasie podstawówki odczułem potrzebę chodzenia na religię – oczywiście chodziło się wtedy do parafii. Mama (piszę tu o Mamie, gdyż rodzice rozwiedli się gdy miałem 2 lata i z nią właśnie mieszkałem na stałe) ani mnie nie zniechęcała, ani nie zachęcała i w związku z tym przez rok nie chodziłem. Musiałem jednak zacząć program od klasy pierwszej, i zawsze byłem opóźniony, co mnie trochę smuciło, tym bardziej, że chodziłem z potrzeby a nie z musu, jak wielu kolegów i koleżanek, które były po prostu wyganiane z domu i przychodziły tą godzinę przesiedzieć (swoją drogą, mam wrażenie, że mimo wszystko nastrój na lekcjach w parafii był inny niż dzisiaj w szkołach – to była decyzja rodziców, że dzieci chodziły na religię, a nie rządu i kościoła; dzieci z rodzicielską wolą bardziej się najwyraźniej liczyły i bardziej się z nią utożsamiały, stąd w nastawieniu dawało się, pomimo wszystkiego wyczuć jakieś zaangażowanie i poczucie własnej, nieprzymuszonej przynależności, tym bardziej, że chodzenie na religię do parafii wymagało większego poświęcenia).

 

W każdym razie przechodziłem na religię z 4-5 lat. Główną myślą, jaka mi z nich pozostała to myśl Siostry Genowefy, że aby być zbawionym należy chodzić co tydzień do kościoła. Uznałem, że to w sumie bardzo fair – Bóg mógłby zarządać przecież innych, trudniejszych ofiar – a tu proszę, godziny na tydzień tylko chce, za tak istotny dar… Co i tak nie sprawiło, co ciekawe, że do kościoła regularnie chodziłem. Przeciwnie -z czasem  jakoś mnie od niego odpychało, choć nie od Boga.  A tak przy okazji: znacznie później, po nawróceniu już, doceniłem to, co najmniej lubiłem – zmuszenie mnie do nauczenia się na pamięć kreda nicejsko-konstantynopolitańskiego i 10. (jakkolwiek niepełnych, ale zawsze) Przykazań.

 

Zaraz po Pierwszej Komunii przeszedłem chyba najdłuższe zapalenie płuc w życiu – pamiętam, nie mogłem nawet wstawać i siadać jak wszyscy, bo tak byłem osłabiony. Od razu po Mszy pierwszokomunijnej poszedłem do domu i położyłem się z gorączką spać. Do Bierzmowania poszedłem z ulicy, bez żadnych przygotowań (zresztą ze słów kolegów wiedziałem, że raczej zbyt dużo nie straciłem – głównie uczyli się tego, jak równo wchodzić, kiedy siadać i wstawać) – wiedziałem, że będzie się odbywać i po prostu poszedłem do księdza z prośbą, aby mnie przyjęto.

 

Nie byłem zbyt regularnym uczestnikiem Mszy, nigdy nie zebrałem pierwszych piątków miesiąca a spowiadałem się w życiu (usznie księdzu) jedynie 3 –4 razy. Z drugiej strony, kiedy już do tego dochodziło (a dochodziło z okazji niezbędnych – 1x przez Pierwszą Komunią, 2x przed rocznicą, 3x chyba (nie pamiętam niestety) przed bierzmowaniem, i w końcu na pewno ostatni raz przed tym, jak zostałem ojcem chrzestnym mojego brata Kuby) – to zajmowało zawsze sporo czasu i było dla mnie prawdziwym rozliczeniem się z Bogiem z całego życia. Ostatnia spowiedź trwała prawie godzinę i przerodziła się w dyskusję z księdzem – pamiętam, fajnym księdzem. Być może nawet był osobą autentycznie wierzącą. Zaprosił mnie później do siebie na rozmowę o wierze i nawet jakoś po miesiącu zastukałem do jego drzwi, ale go nie było. Kiedy później patrzyłem na to z perspektywy, widziałem, że Bóg mógł pokierować moimi losami zupełnie inaczej (zakładając, że chciał mnie tak czy inaczej doprowadzić do nawrócenia).

 

Kiedy miałem 11 lat urodziła się moja droga siostra. Piszę droga, bo jest mi od samego urodzenia bardzo droga i bliska. Urodziła się jako wcześniak, ważyła 1,1 kg i zdobyła 2 punkty na 10 możliwych, oceniających sukces porodu i stan niemowlęcia. Pamiętam, nie mogłem wtedy uwierzyć, że nie przeżyje. Pamiętam też list Mamy ze szpitala, w którym pisała, że Bóg ma nas wszystkich w ręku. Ciekawe, jak w takich sytuacjach Bóg mimo całego niezależnego od Niego życia potrafi stać się bliski. Wziąłem Książeczkę do Nabożeństw i klepałem jak leci wszystkie modlitwy non-stop. Nawet w szkole na przerwach – niby przypadkiem klęczałem na krześle, na coś patrząc w klasie i coś tam w myślach powtarzałem. Codziennie chodziłem na Msze. Po jakichś 2 tygodniach okazało się, że Marianna przeżyje, i tak, jak nagle to wszystko się zaczęło, tak nagle się skończyło.

 

W każdym razie był to okres najbardziej gorliwej modlitwy w moim życiu, przynajmniej tak to zapamiętałem. I doświadczenie, które nauczyło mnie, że Bóg jest realny i ma sens modlitwa i zważanie na Jego istnienie.

 

Gdzieś w 7 lub 8 klasie podstawówki religia weszła do szkół. W podstawówce chodziłem na lekcje regularnie i wciąż chętnie. W liceum pojawiałem się raz na semestr. Religia jako nieobowiązkowa przegrywała z moimi sposobami zapełnienia tego czasu. Jeśli chodzi o Mszę, to zaprzestałem chodzenia w tym samym czasie, gdy religia pojawiła się w szkole.

 

dorastanie
Kiedy poszedłem do liceum chciałem być dobrym człowiekiem. Czułem obrzydzenie do przekleństw i palenia; nie piłem (faktycznie; nie co do zasady). Również, miałem wielkie oczekiwania, które zresztą się spełniły. W podstawówce z różnych względów byłem raczej samotnikiem, nie do końca z wyboru; w liceum ze zdwojoną intensywnością angażowałem się w życie towarzyskie, a że okazało się, że mam charakter, który łatwo daje się lubić, wykorzystywałem to, dostając w zamian mnóstwo radości i satysfakcji.

 

Poszedłem do klasy teatralnej, bynajmniej nie dlatego, że chciałem, ale dlatego, że nie wiedziałem gdzie pójść. Babcia (ekspert rodzinny w sprawach edukacji) wysłała mnie do III LO koło Dworca Świebodzkiego (to taki akcent humorystyczny dla wrocławiaków:) ), skutkiem czego stojąc pod XII LO (chyba – koło Świebodzkiego) miałem do wyboru albo pokierować się kryterium lokacji albo nazwy. Wybrałem to drugie, co sprawiło, że stanąłem w końcu przed LO nr III na ul. Składowej, które okazało się liceum matematycznym (nigdy matematyka nie była moją najlepszą stroną), z jedną tylko – teatralną – klasą bez rozszerzonej matematyki. Wybór więc okazał się prosty.

 

Klasa była fajna, ludzie byli fajni, szkoła była fajna, szczególnie, że jako klasa teatralna mieliśmy straszne luzy. Cały czas coś trzeba było wystawiać (czytaj: można było się legalnie zwalniać z innych lekcji), co zdecydowanie większości z nas (chłopaków) odpowiadało. Próby do nocy, atmosfera teatru i bycie artystą zdecydowanie mi pasowały. Poza tym, byliśmy w mniejszości w klasie w większości żeńskiej, co w liceum matematycznym, w którym sytuacja była odwrotna, było rzadkim przywilejem.

 

Z czasem jednak okazało się, że moi wspaniali koledzy jednak klną, a niektórzy i palą. Im więcej tego czasu upływało tym bardziej okazywało się, że w zasadzie wszyscy prawie klną, palą i (czasem), ale zawsze konkretnie wtedy, piją. Co do picia zresztą to od razu zaczęło mi się to podobać – było bardzo śmiesznie, kiedy wszyscy się wstawialiśmy na wycieczkach, czy imprezach. W pierwszej klasie również miałem pierwszą „na poważnie” dziewczynę.

 

Na moją zmianę postępowania wpłynęły ostatecznie wakacje. Już kląłem dokładnie tak samo jak reszta, ale wciąż nie paliłem. Razem z kolegą pojechaliśmy do dziewczyny, która w zasadzie zaprosiła mnie i jego przy okazji. Okazało się, że nie potrafi rozmawiać bez papierosa, co znacznie ograniczało nasze okazje do zacieśniania więzi (zawsze najlepiej wychodziło mi wpływanie na płeć przeciwną rozmową). Ostatecznie po tygodniu dość sfrustrowany wyjechałem. I wtedy doszedłem do wniosku, że bycie porządnym nie ma sensu. Nic się nie zyskuje, a sporo się traci. Pojechaliśmy z tym samym kolegą do Borowic, na przegląd piosenki studenckiej, gdzie pamiętam, przy akompaniamencie piosenki grupy „Raz Dwa Trzy” o znamiennym tytule „Nie pal, nie pal, nie pal papierosów” zacząłem palić.

 

Druga klasa liceum w związku z tym stała pod znakiem wolności, bez żadnych nakładanych na siebie ograniczeń (na szczęście mimo wszystko Bóg w swej Opatrzności od kilku głupot mnie uchronił, za co jestem Mu bardzo wdzięczny). Zacząłem się ubierać jak pank, i bardzo mi ów klimat i styl odpowiadał. W tym wszystkim nie straciłem wiary w Boga – wręcz przeciwnie, w pewnym sensie uważałem Boga za jakoś w tym wszystkim mi towarzyszącego (również w mojej decyzji o zaprzestaniu bycia porządnym). Oczywiście, wiedziałem, że Bóg jest święty i inny. Ale, uważałem, że nie przeszkadza Mu to, że żyję jak żyję. W końcu, dał mi rozum i zdrowy rozsądek i choć na pewno mógłbym żyć lepiej i pobożniej, to przecież w końcu nie robię niczego złego. Pewnych zasad się trzymam, a pewnych, całkiem słusznie, nie. Nie jestem obłudny, jestem szczery, i choć lekceważę pewne zasady, to w tym wszystkim traktuję Go (tak mi się wydawało) poważnie i fair.

 

nawrócenie
Tuż przed powrotem do szkoły, pod koniec drugich wakacji przeglądałem w domu pocztę, która do mnie przyszła. Między innymi pojawiła tam się kartka bez podpisu, którą (mylnie) zinterpretowałem jako kartkę od mojej byłej, tej najważniejszej, dziewczyny. Napisałem do niej w taki sposób, abyśmy znów byli ze sobą. Po co o tym piszę? Otóż widzę w tej kartce wielkie działanie Bożej Opatrzności, gdyż Osoba ta była właśnie od jakiegoś miesiąca osobą nawróconą. Więc gdyby nie było tej kartki…;) Ale była.

 

Tak jak przewidywałem, poruszył Ją mój list i zaczęliśmy znów ze sobą chodzić. Wszystko układało się bardzo dobrze. Dowiedziałem się, że była na obozie „Słowo życia” i że tam przeżyła nawrócenie. Wspaniale. Nigdy nie miałem nic przeciwko temu, żeby dziewczyny się modliły, chodziły do kościoła, nawracały, czytały Biblię (którą szanowałem bardzo, choć nigdy nie czytałem), itp. Od tego w końcu są dziewczynami. Powinny być bardziej subtelne, wrażliwe, i w ogóle. Ona coś mi tam o Bogu wspominała, a ja coś tam słuchałem. I wtedy nastąpiła rozmowa, która znów, zaważyła na całym moim życiu. W zasadzie nie rozmowa, ale o ile dobrze pamiętam, krótka wymiana zdań, przy zakratowanym oknie na korytarzu, wychodzącym na boisko szkolne. Powiedziała mi wprost, że jeśli dalej będę wierzył jedynie w taki sposób, jak to robię, to pójdę do piekła.

 

To mną wstrząsnęło. Z kilku powodów. Po pierwsze, byłem dumny z mojej wiary. W pewnym sensie byłem w ogóle dumny z tego, co reprezentuję sobą, w tym i z wiary. Jakim prawem będzie mi „taka jakaś” mówić, że ta wiara nie jest właściwa? Po drugie, było to wyraźne stwierdzenie dotyczące sfery, co do której nie miałem żadnego przekonania o tym, że pewność jakąś w ogóle można mieć. Sprawa zbawienia, piekła i nieba, jakkolwiek niejasna dla mnie – bo nikt nic wiążącego na ten temat nigdy mi nie powiedział – była dla mnie istotna. Co prawda życzliwie słuchałem tych wszystkich, którzy wypowiadali się o piekle jako abstrakcji, ale jednocześnie gdzieś w środku wcale nie byłem pewien, czy mają rację, czy są rzeczywiście tak mądrzy, na jakich wyglądają. I wcale w głębi duszy nie zwątpiłem w to, że piekło jednak istnieje i jest realnym zagrożeniem. I po trzecie, wyglądała Ona na osobę, która z jakichś nieznanych mi powodów wie jak to jest, i jest o tym nie tylko naprawdę przekonana, ale i przekonana o prawdzie.

 

To wszystko spowodowało kilka rzeczy. Po pierwsze, na pewno się na nią obruszyłem (choć tego nie pamiętam). Ale po drugie, kiedy kilka dni później zaproponowała, żebyśmy razem poszli na spotkanie młodzieżowe do Kościoła Baptystów, zgodziłem się. Potrzebowałem z kimś o tym pogadać. Albo raczej, wygarnąć tym, którzy naopowiadali jej takich bzdur; wyjaśnić sytuację – czyli przekonać siebie i im wykazać, że mówią bzdury.

 

Spotkanie miało odbyć się w niedzielę o 17.00. Mieszkaliśmy w różnych częściach Wrocławia, mieliśmy spotkać się na miejscu. Wiedziałem „Pi razy drzwi” gdzie to jest – powiedziano mi że obok Legnickiej, przed zajezdnią. Wysiadłem więc w tym miejscu na przystanku i wiedziony skojarzeniem, że wiem gdzie jest najbliższy kościół, trafiłem na drugą stronę Legnickiej, do parafii katolickiej, która nijak nie przypominała Zboru, który miałem odszukać. Obszedłem go kilka razy i już miałem wracać do domu, gdy zdecydowałem, że zapytam jakąś dziewczynę, która wychodziła z zaplecza parafii, o drogę. Pytam więc, gdzie jest tu Zbór. Na co ona mi mówi, że tu nie ma, ale pewnie chodzi mi o kościół baptystów, po drugiej stronie Legnickiej, na Kłodnickiej.

 

Bardzo jej jestem za ten instruktaż dziś wdzięczny. Poszedłem na druga stronę, znów musiałem trochę pochodzić (spotkanie było z tyłu), wszedłem – i w związku z tym, że Mojej Dziewczyny nie było, wyszedłem. Wtedy spotkałem znajomą, siostrę koleżanki z klasy, która również się wybierała na to spotkanie i też pierwszy raz. Przekazała mi też wiadomość od Mojej Dziewczyny, że nie mogła wyjść z domu i jej nie będzie. No ale zaprowadziłem ją na miejsce, i jak tam przyszliśmy, okazało się, że jest trochę więcej ludzi, i zostałem.

 

Ze spotkania zbyt dużo nie pamiętam – oprócz rozważania. Dziś sobie myślę, że było to zwykłe, biblijne rozważanie (nie chcę go deprecjonować wcale; chodzi mi o to, że było zwykłym, biblijnym nauczaniem bez żadnych fajerwerków), z ewangelizacyjnym haczykiem. Było o sile. I pamiętam z niego główną myśl, że człowiek ma zdać się na Boga, a nie iść przez życie o własnych siłach, gdyż Bóg wymaga od nas właśnie tego, by iść z Nim i nie próbować robić tego samemu.

 

I to właśnie dla mnie wystarczyło, gdyż przesłanie to dokładnie przeczyło mojej filozofii życiowej, jaką wyznawałem, do jakiej sam doszedłem. A była taka: Bóg jest daleko, i taki układ Mu pasuje. I stąd wymaga od nas tego, żebyśmy w tym układzie jak najlepiej sobie sami radzili. A więc jest to raczej oznaka słabości, kiedy prosimy Boga o pomoc (oprócz kobiet oczywiście, którym to przystoi). Myślę, że takie spojrzenie łechtało moje przekonanie o własnej wyjątkowości; uzasadniało w moim własnym myśleniu drogę, którą szedłem; nadawało mi heroiczny, romantyczny charakter, silnego, samowystarczalnego człowieka, który w tym wszystkim prowadzi życie według zasad samego Boga; który odkrył Jego wolę, plan dla człowieka.

 

Po kazaniu miałem różne, sprzeczne myśli, choć generalnie uważałem, że pastor się myli i nawet myślałem sobie, jak to byłoby fajnie mu to wykazać. Ale aż tak mi nie zależało, trochę się więc pokręciłem, i zamierzałem się zmywać, gdy pastor sam mnie zaczepił pytaniem, co o tym myślę, co powiedział. Więc mu powiedziałem, że to było bez sensu, moim zdaniem, i wyjaśniłem, jakie ma względem nas zamiary Bóg.

 

Wtedy zrobił coś, co znów, zaważyło, na moim życiu – wziął do ręki Biblię, i zamiast ze mną dyskutować i przeciwstawiać memu zdaniu swoje, znajdował mi różne wersety i dawał do czytania.

 

Jak już wspomniałem, nigdy nie miałem problemu z tym, że Biblia mówi prawdę. Było to dla mnie oczywiste, choć łączyło się z pewnym katolickim rysem pobożności względem Pisma – traktowaniem jej jako Ikony; świętej Rzeczy raczej, którą należy mieć, podziwiać i z czcią odkurzać na półce, niż świętej Księgi, którą należy czytać i rozważać. Dlatego nigdy nie odczuwałem potrzeby, by ją czytać; wystarczało mi jej istnienie, i świadomość, że ta wiedza jest dostępna, i są Tacy, którzy ją Zgłębiają.

 

Tak czy inaczej, kiedy wtedy zacząłem czytać te podtykane mi pod nos wersety, zaczęło dziać się coś ponadnaturalnego (z perspektywy mojej obecnej lektury Pisma) – zaczęły wszystkie, bardzo wyraźnie ukazywać mi, że się mylę, i że Bóg ma inne zdanie o życiu, wierze i zbawieniu niż ja.

 

Nasza rozmowa z tematu siły jakoś zeszła na zbawienie i to, kim właściwie jest chrześcijanin. Pamiętam, że czytane wersety przekonywały mnie o tym, że zbawienia nie zyskuje się w procesie bliżej nie sprecyzowanej pobożności, jako trudną do oszacowania odpłatę za „pobożne” życie – o czym byłem przekonany; ale zbawienie otrzymuje się za nic, z łaski, jako prezent od Boga w momencie, gdy zdamy się na Niego; gdy – wracając do tematu siły – przestaniemy żyć sami, a zaczniemy żyć licząc na Jego pomoc.

 

Jak to? – myślałem – czyli co, będę zbawiony jeszcze za życia? Jeszcze za życia całkowicie pojednany z Bogiem? Cały czas żyjąc w przebaczeniu za wszystkie grzechy, nawet te przyszłe, bo Bóg – jak rozumiem – przebaczy mi wszystkie, hurtem, w jednym momencie?

 

I znów, usłyszałem wtedy coś po raz pierwszy w życiu. I to coś potwierdziło i zapieczętowało przekonanie, iż słyszę coś wyjątkowego i – Bożego. Pochodzącą od samego Boga wiadomość, która, z czego zacząłem zdawać sobie od razu wtedy sprawę – może zupełnie zrewolucjonizować moje życie. Usłyszałem – tak, Bóg Ci przebaczy wszystko; tak, będziesz całkowicie zbawiony; tak, Bóg się będzie o Ciebie troszczył, i On gwarantuje, że doprowadzi Cię w wierze aż do końca.

 

Tak odważnie, myślałem sobie, może mówić tylko Bóg. Tak jednoznacznie i z przekonaniem obiecywać tak wspaniałe sprawy! Wszyscy wcześniej zawsze uzależniali wszystko ode mnie. Pierwszy raz usłyszałem, że coś przestanie ode mnie zależeć; że najważniejsza rzecz w moim życiu przestanie ode mnie zależeć, że mogę ją powierzyć Bogu i zdać się na Niego. Że jeśli zrobię ten jeden krok, będę nie tylko pojednany z Bogiem (na jakiś czas, a konkretnie, do następnego grzechu, czyli nie za długo), ale na zawsze bezpieczny w Jego rękach.

 

Nie pamiętam jak wróciłem do domu, ale pamiętam, co zrobiłem, kiedy już się tam znalazłem. Zamknąłem się w pokoju, usiadłem przy stole i zacząłem pisać. To, co napisałem, wierszo-modlitwę i piosenkę, przechowuję do dziś. Po namyśle stwierdziłem, że są to zbyt intymne dla mnie materiały, by je publikować. W każdym razie wylałem w nich swą dusze; podsumowałem to wszystko, czego się dowiedziałem.

 

Wiem, ze kiedy kładłem się spać, jeszcze nie wiedziałem, co się dzieje. Wiem, że zdałem się na Boga, myśląc następująco: jeśli tak właśnie jest, jak to dzisiaj mi przedstawiono, to Bóg będzie ze mną, a więc On mi da siłę. Moje obawy biorą się z tego, że się boję, ale się boję siebie, a siebie się już bać nie muszę. A więc, proszę, chcę tego – Boże działaj, jeśli chcesz; ja nie będę się bronił, nie chcę się bronić. Rezygnuję z własnych koncepcji życia dla Ciebie.

 

Rano obudziłem się jako nowy człowiek.

 

Wiem, że brzmi to patetycznie, ale tak właśnie było. Wiedziałem, że Bóg jest przy mnie w sposób, w jaki dzień wcześniej nie był. Od razu dodam, że nie twierdzę, że KAŻDY prawdziwy chrześcijanin musi się nawrócić dokładnie tak samo jak ja – a jeśli to nie przebiegało tak wyraźnie, to nie jest nawrócony. Wcale nie. Wręcz przeciwnie, zbyt często słyszałem udawane świadectwa nagłych nawróceń, koloryzowane, naciągane, w których więcej było pobożnych życzeń niż autentycznego zdania relacji z Bożego działania w duszy. Ale tak właśnie TEŻ działa Bóg! I moje własne świadectwo mi o tym przypomina.

 

świeżo po nawróceniu
To był poniedziałek, więc poszedłem do liceum, bardzo szczęśliwy i zadowolony. Wiedziałem, o co chodzi! Wiedziałem, i zrobiłem to! I jestem z Bogiem teraz! Ha! Nie mogłem się doczekać, żeby podzielić się tym wszystkim ze znajomymi chrześcijanami (wiedziałem, że kilku ich jest). Na którejś przerwie sprosiłem ich wszystkich na przystań kajakową (zaraz obok szkoły, zazwyczaj chodziliśmy tam zapalić), usadowiłem na schodach i przeczytałem to, co wieczorem napisałem, i – jak mniemam – dodając, że to właśnie się wydarzyło.

 

Reakcja była średnio dowierzająca tudzież średnio entuzjastyczna. W sumie rozumiem – rzadko się zdarza, żeby coś działo się tak nagle, jak w moim przypadku, w związku z tym pewnie pojawiło się po cześci niedowierzanie wyrażone w niepewnych „Alleluja” i „chwała Panu” na powitanie. W każdym razie zbytnio się tym nie przejąłem, może jedynie nieco zdziwiłem.

 

Zacząłem chodzić na spotkania młodzieżowe. Przez pierwszych kilka tygodni a może i miesięcy głównie myślałem nad tym, jakie zadam pytania w niedziele na spotkaniach młodzieżowych, następnie je zadawałem, myślałem nad uzyskanymi odpowiedziami i kolejnymi pytaniami i tak w kółko. Dorwałem Biblię, którą kiedyś kupiła Mama, która godnie stała na półce i zaanektowałem – choć na początku nie czytałem; było to dla mnie za trudne. Wielu wersetów nie rozumiałem. Z czasem jednak zacząłem zaznaczać te, które mi wyjaśniano i powoli zacząłem się mniej więcej orientować, co gdzie znaleźć; że są Ewangelie, Dzieje, Listy… no i Stary Testament:) ….

 

Bóg dawał mi okres ochronny – prawie się nie uczyłem, a jednak jakoś wszystko mi wychodziło. Do czasu. Pamiętam, że jak zacząłem to zauważać, i traktować jako jakieś stałe błogosławieństwo, zaczęło się wszystko zmieniać i musiałem znów (bardziej) wziąć się do roboty.

 

Pierwsza lekcja
Pojawiła się również pierwsza Boża lekcja – nasz związek zaczął się psuć. Było to dla mnie bardzo bolesne, bo nie rozumiałem dlaczego – poszło o jakąś głupotę, która urosła do rangi czegoś, co w ogóle uniemożliwia wzajemne zaufanie. Pamiętam, wtedy trafiłem na werset Mt 6:33 – który trochę omylnie zinterpretowałem tak: „Szukajcie najpierw Królestwa Bożego i Jego sprawiedliwości, a wszystko inne będzie Wam dane” (zamiast: dodane). To było o tyle istotne, ze rozumiałem go w ten sposób, że jak będę szukał KB to Bóg da mi cokolwiek, co będę chciał; tymczasem, sens prawdziwy jest taki, że kiedy będę szukał KB, to poprzez nie i w Nim Bóg da mi wszystko, czego potrzebuję (również, poprzez zmianę mojego myślenia na to, co jest atrakcyjne, a co nie jest).

 

Na szczęście, Bóg pomimo mojego niewłaściwego zrozumienia tego wersetu zastosował go zgodnie z prawdziwym sensem w moim życiu. A było to tak: w oparciu o moje zrozumienie, doszedłem do wniosku, że jak zaangażuję się w różne służby młodzieżowe w czasie tygodnia, to Bóg mi przywróci dziewczynę. Zacząłem więc chodzić na ewangelizacje piątkowe, pojawiać się na czwartkowych nabożeństwach, i na nabożeństwach niedzielnych. Na nabożeństwa niedzielne na początku bowiem nie chodziłem – chodziłem tylko na wieczorne spotkania młodzieżowe. A to dlatego, że spotkania młodzieżowe były mi potrzebne, a na nabożeństwo – myślałem sobie – mogę pójść gdziekolwiek. I pamiętam taki jeden tydzień, gdy trafiłem do katedry polskokatolickiej, gdzie przesiedziałem na mszy z 5 staruszkami, co mnie jakoś odstręczyło od chodzenia gdziekolwiek, mimo wszystko. W każdym razie trochę czasu upłynęło, jak zacząłem chodzić na nabożeństwa poranne. Ale jak już zacząłem, to stwierdziłem, że są bardzo fajne, i w ogóle ze zdumieniem odkryłem, że grupa młodzieżowa jest tylko częścią kościoła, że dzieje się wiele innych rzeczy. To wzmocniło moją wiarę; pokazało mi, że tak przeżywane chrześcijaństwo, które zacząłem, jest sposobem życia w każdym wieku.

 

Zacząłem również chodzić, jak wspomniałem, na uliczne ewangelizacje piątkowe. Podejrzewam, że pastor i inni młodzieżowcy musieli być trochę zdziwieni a nawet przestraszeni, że chcę na nie chodzić – cóż takiego facet nawrócony kilka miesięcy temu (czego też nie mogli być pewni) może powiedzieć ludziom na ulicy? Mówiłem wszystko, co sam wiedziałem. Dawałem ulotki, a jak ktoś chciał ze mną pogadać, to gadałem. Mówiłem dokładnie to, o czym sam wtedy rozmyślałem. Z wielką żarliwością i przekonaniem.

 

Nie wiem, ile ten okres trwał, ale sądzę, że kilka miesięcy. Wiem, że Bóg wtedy zaczął zmieniać moje serce odnośnie wypełnienia Mt 6:33 – zrozumiałem, że nie chodzi o to, żeby dokonać targu z Bogiem – moja służba za Dziewczynę – ale że samo w sobie, to czego doświadczam jest dobre i dodaje, czyli przemienia moje życie, tak, że już tej dziewczyny nie musiałem mieć. Wtedy pamiętam, Bóg dał mi silne przekonanie, że po pierwsze, powinienem zrezygnować z łudzenia się, że coś z tego jeszcze wyjdzie – gdyż dopóki będę żył tą nadzieją, dopóty nic dobrego w tej sferze się nie wydarzy. I po drugie, że kiedyś nadejdzie moment, gdy już nie będę chciał z nią być, gdy będę mógł to uczynić, ale nie uczynię, bo choć teraz bardzo mi na niej zależy, wtedy już nie będzie (tak też się za jakiś rok stało). Ale bez względu na to, mam ten związek zostawić.

 

To była pierwsza lekcja. Potem pojawiły się inne, kolejne, których już tak dokładnie nie pamiętam, i które trwają do dziś. Zacząłem coraz lepiej orientować się w Nowym Testamencie. Pytania były rzadsze i bardziej problemowe. I jakoś tak minął rok i zaczęły się wakacje.

 

Pierwsze wakacje z Bogiem
Z wakacji tych nie pamiętam zbyt wielu szczegółów. Na pewno pozostało mi w pamięci ogólne wrażenie wspaniałości doświadczania służenia Bogu. Prawie całe spędziłem jeżdżąc wraz z namiotem ewangelizacyjnym po Polsce – zaczęło się od Ełku, potem Malbork, Koszalin. W różnych miastach oczekiwano od takich jak ja wolentariuszy różnej pomocy – roznoszenie ulotek, pomoc techniczna, prowadzenie rozmów na ulicy. Było nas kilka osób z Wrocławia i tworzyliśmy zgraną paczkę. W miejscach tych poznawaliśmy inne osoby z innych zborów i był to wspaniały czas poznawania się, rozmów i społeczności. Pamiętam, po Koszalinie wylądowaliśmy na tydzień u nowopoznanych znajomych z Gdańska.

 

Na wakacjach tych poznałem też pierwszy raz dziwne dla mnie zjawisko – tzw. „młodzież baptystyczną”, czyli młodzież wychowaną w zborze. We Wrocławiu poznałem kilkoro z takich osób (a kilkorga, jak się później okazało, nie poznałem, bo nie miałem jak), i zrobili na mnie bardzo dobre wrażenie – byli tak samo gorliwi i oddani; rozumieli o co chodzi. Pamiętam, jeden z nich, był to chłopak bardzo cierpiący ze względu na komplikujące się przedłużanie nogi, i jego postawa w cierpieniu była dla mnie zachętą i zbudowaniem.

 

Tu natomiast poznałem ludzi uważających się za wierzących i jednocześnie ciągnących do brudów świata jak mucha do (…). To, od czego ja się nawróciłem starali się połączyć z chrześcijaństwem. Na szczęście, nie miałem problemów, by ich zakwalifikować – uznałem, że są nie nawróceni – bo nawrócona osoba taka nie jest. Natomiast, to co było dla mnie frapujące i zagadkowe, to dlaczego, choć to poganie, z nieznanych mi przyczyn w ich zborach za nawróconych jednak ich się uważa.

 

Wtedy też doszedłem do przekonania, że wolałbym pozwolić mojemu dziecku pójść w świat i doświadczyć jego brudu i zepsucia, niż na siłę trzymać w kościele w takim stanie, jaki obserwowałem. Dzisiaj- jako ojciec – nie myślę już o tym tak łatwo, ale wiem, że to przekonanie wciąż jest rozsądne i prawdziwe. Chcę, by moje dziecko było nawrócone prawdziwie – oddane Bogu i rozumiejące wielkość i wspaniałość łaski – a nie chodzące z musu czy dla mnie, czy z przyzwyczajenia do kościoła. Choć wolałbym i chcę robić wszystko, co możliwe, żebym nigdy nie musiał dokonywać takiej decyzji.

 

Ekumeniczna grupa modlitewna
W zasadzie cały czwarty rok liceum spędziłem zajmując się ekumeniczną grupą modlitewną w naszej szkole. Oczywiście, chodziłem na wszystkie spotkania i na nabożeństwa niedzielne – a nawet się wtedy właśnie ochrzciłem – ale właśnie ta służba zajmowała przede wszystkim moją uwagę.

 

A więc, kiedy się w trzeciej klasie nawróciłem, dowiedziałem się, że taka grupa istnieje. Zajrzałem tam kilka razy. W zasadzie nic ciekawego się nie działo – czyli – nikt nie czytał Biblii, nic nie śpiewał, ani nie modlił się. Prowadzący mówił coś o jakichś spotkaniach z dyrektorem. Więc sobie poszedłem.

 

W czwartej klasie sytuacja się zmieniła, bowiem okazało się, że brakuje lidera. Ja byłem najstarszy i chętny, żeby coś porobić, więc wszyscy (jakkolwiek na próbę, ale tak już zostało) przez aklamację powierzyli mi to stanowisko. Wszyscy – czyli obecni katolicy, bo w zasadzie nikogo innego tam, oprócz mojego kolegi baptysty Wojtka, który się czasem pojawiał, innego nie było.

 

Było to dość dziwne, bo jako jedyny protestant prowadziłem grupkę 10-20. katolików. Ale – była jedna podstawowa sprawa, która nas łączyła – podstawowe przekonanie – wszyscy „stali” uczestnicy tej grupy to były osoby wierzące w potrzebę nawrócenia i za takie się uważające. Większość z nich z wspólnoty „Kaanan” zresztą, zaraz obok Kłodnickiej, którą wtedy zacząłem czasem odwiedzać.

 

Szybko ustaliliśmy zasady. Codziennie na dużej przerwie (20 min.) spotykaliśmy się w przydzielonej nam salce. Spotkanie zaczynaliśmy kilkoma pieśniami. Potem było krótkie Słowo – zazwyczaj wyjaśnienie jakiegoś wersetu albo dwóch. I tu tutaj dochodzę do miejsca, które podobało mi się najbardziej – 90% tych rozważań przygotowywałem i wygłaszałem właśnie ja. Nikomu innemu nie chciało się, albo przynajmniej nie chciało bardziej. W ogóle, patrząc z dzisiejszej perspektywy widzę, że po prostu mieliśmy trochę inne wartości – dla mnie spotkanie bez głoszonego Słowa było pozbawione Bożej mocy i wpływu, na który chcieliśmy wystawiać – zarówno sami siebie, bo niektóre z tych rozważań traktowały o życiu wiarą – jak i na osoby nie nawrócone – bo na spotkania przychodziły różne osoby. Dla owych katolików myślę, głoszenie było istotne, ale nie tak bardzo. Choć być może tu się mylę.

 

Przez spotkania te przewinęło się sporo osób – myślę, że licząc wszystkie osoby, które były przynajmniej raz, to z 100. Kilkoro na pewno przez nie się nawróciło, ale ile, nie wiem. Wiem, że większość pozostała w kościele katolickim, w grupach odnowy Duchem Świętym czy neokatechumenatach.

 

W zasadzie nawet mi to nie przeszkadzało. Wierzyłem bowiem, że ci katolicy tak naprawdę serca mają nasze – protestanckie – czyli po prostu biblijne – tylko biją w innym ciele. Do czasu. Pierwszy szok przeżyłem, gdy okazało się, że niektórzy z tych „nawróconych” katolików dalej chodzą do spowiedzi. Było to dla mnie całkowicie bez sensu – przecież Bóg już im grzechy odpuścił, a przeprosić za nie mogli sam na sam. Podzieliłem się moimi uwagami i w odpowiedzi usłyszałem dość pokrętne wyjaśnienia. Potem obserwowałem, jak ten zamęt w koncepcji życia z Bogiem sprawił, że niektóre z tych osób całkowicie zlekceważyły to wszystko, co uważałem za wartościowe i kluczowe i niezbywalne dla prawdziwego chrześcijaństwa, odchodząc z tych grup do „nominalnego” katolicyzmu. Było to w zasadzie wyparcie się wiary, które przychodziło im z łatwością – przecież nie robili nic złego, po prostu, przestawali chodzić do wspólnoty, a w kościele jak byli, tak są. A nawrócenie? No są dalej nawróceni. A życie duchowe? Pismo Święte? Głoszenie ewangelii? Ratowanie innych katolików od piekła?

 

Okazywało się, że już nie są tak przekonani do takiego spojrzenia na sprawę. Rozmywali się w ogólnym mówieniu o „miłości Bożej”, bliżej nie zdefiniowanym byciu bratem i siostrą dla (znów nie zdefiniowanych) wszystkich wierzących, które uspokajało ich sumienia i pozwalało żyć dla siebie.

 

Od tego momentu, choć do dzisiaj nie wątpię, że wśród tego rodzaju grup jest wiele osób prawdziwie nawróconych (jedna z uczestniczek tej grupy, katoliczka, do dziś jest dla mnie wzorem pobożności), zacząłem widzieć jednak istotną różnicę pomiędzy „ewangelicznym katolicyzmem” a „ewangelicznym protestantyzmem.” U nas (dziś niestety wiem, że też nie u wszystkich protestantów „ewangelicznych”, ale wtedy na szczęście moje doświadczenie pozwalało mi na takie pokrzepiające uogólnienia) sprawy były jasne, wyraźne, postawione prosto i bez sprzeczności. Jesteśmy grzesznikami; potrzebujemy łaski; potrzebujemy przyjąć dar zbawienia i podporządkować się Bogu – potrzebujemy, aby Chrystus stał się naszym Panem, abyśmy mogli żyć w nowy sposób. W tym wszystkim Pismo Święte jest nieomylnym Przewodnikiem, a Duch Święty doskonałym Zaopatrzycielem.

 

Zmiany w rodzinie
W ciągu pierwszych dwóch lat nawróciła się przez moje świadectwo moja Mama i Siostra.

 

Mama przez czytanie. Przychodziła czasem wieczorem pytając, czy nie mam czegoś do czytania. W ogóle na moje nawrócenie zareagowała przyzwalająco, choć w tym wszystkim zachowała pewien dystans. No ale czytała książki chrześcijańskie. I Bóg w swej łasce zaczął je wykorzystywać. Do końca nie wiem jak to się działo, ale wiem, że zaczęła wieczorami przychodzić i o nich rozmawiać. Potem, pierwszy raz poszła do kościoła. Potem kilka następnych razy. W końcu podjęła decyzję o chrzcie, przez który chciała zapieczętować swoją wewnętrzną wędrówkę. Choć moment ten się znacząco odwlekł w czasie z rożnych przyczyn, taki właśnie był Jej początek.

 

Siostra przez wspólne czytanie Biblii i po prostu – nauczanie. Zacząłem jej czytać Biblię i wyjaśniać o co chodzi. Uczyć wersetów takich jak Jana 3:16. Kupiłem kasetę „Pieśni jedności chrześcijan”, którą na okrągło puszczałem, i Marianna nauczyła się wszystkich z nich na pamięć – chodziła potem i sama je śpiewała, ja starałem się jej wyjaśniać sens ich słów. Miała jakieś 6-7 lat. I prawdziwie się zmieniła – od tego czasu ciągle, mocno, zachęcająco dla mnie i dla innych ufa Jezusowi.

 

Znów wakacje…
Krótko wspomnę jeszcze o wakacjach – nie były tak przełomowe jak pierwsze, ale były również bardzo wartościowe. Nasz pastor wziął nas na „krucjatę misyjną” do Lwowa. Robiliśmy dramy na ulicach, rozmawialiśmy (na szczęście wszyscy rozumieli po polsku, gdyż ukraińskiego nie znaliśmy, a „rosyjski” większości z nas polegał na tworzeniu zdań typu „ty’ zaprosi’ Jezusa’ do swajego’ sierca’.”). Wspaniałe doświadczenie misji w innych warunkach, które pamiętam i z którego doświadczeń korzystam do dziś.

 

Do Seminarium i Seminarium
Pod koniec czwartej klasy oczywiście musiałem zdecydować się na studia. I nie za bardzo gdziekolwiek mnie ciągnęło, oprócz Seminarium. Tak się złożyło, że jedno było przy zborze – Biblijne Seminarium Teologiczne. I nawet złożyło się i tak również, że poznałem jednego ze studentów, który był dla mnie bardzo otwarty – zaprosił mnie kilka razy do siebie, siedzieliśmy i gadaliśmy wieczorem. I bardzo mi się takie życie akademikowo-seminaryjne spodobało.

 

Pastor trochę się krzywił – nie dlatego, że uważał, że się nie nadaję, ale dlatego, że słusznie przewidywał, że więcej mnie nie będzie niż będzie na spotkaniach i różnych imprezach młodzieżowych, ale ostatecznie wypełnił „laurkę” (opinię)  i złożyłem papiery. I zdałem.

 

Pierwszy rok był po pierwsze pierwszym rokiem całkowitego (prawie) samodzielnego życia. Mieszkałem w akademiku, nazywanym przez nas „katakumbami”, ze względu na fakt, że była to suterena w kościele, dość surowo-betonowa i ciemna. W tych katakumbach kwitło jednak wspaniałe życie duchowe. W kościelnej kotłowni, obok rozwieszonego prania i brudnych kotłów oraz zdezelowanego atlasu, którego czasem używaliśmy, odbywały się spotkania modlitewne i niejeden „cichy czas.” W brudnej kuchni (był to wszak akademik męski) prowadziliśmy do nocy burzliwe rozmowy – warto tu zwrócić uwagę, że seminarium było ponad-wyznaniowe, więc ścierali się ze sobą różnej maści zielonoświątkowcy, charyzmatycy, baptyści, wolni chrześcijanie, ewangeliczni, itp., a nawet kilku katolików. 

 

W tej atmosferze nastąpiło również (czy następowało) coś, co nazwałbym najważniejszym etapem w moim duchowym życiu po nawróceniu – uświadomienie sobie suwerenności Boga ponad całym moim życiem, w tym i zbawieniem, czyli doktryn łaski, czy tego, co czasem również nazywa się kalwinizmem (choć ta nazwa najmniej mi się podoba, bo Kalwinowi tego nie zawdzięczam. Skoro jednak taka nazwa historyczna funkcjonuje, należy się z tym faktem pogodzić).

 

Uświadomienie sobie tego, że moje zbawienie całkowicie jest Bożym dziełem bardzo mnie poruszyło. Pamiętam pewien dzień w Bielicach w czasie ferii zimowych (zbór wrocławski ma tam ośrodek), gdy poszedłem na spacer modlitewny aby czytać Księgę Ezechiela – poczułem wtedy jakąś wielką, niewysłowioną błogość i wdzięczność dla Boga, ze względu na to, że mnie wybrał, odkupił, powołał i usprawiedliwił. I kiedyś uwielbi, po tym, jak przez różne koleje moich losów, radości, smutki, chwile łatwe i trudne, przeprowadzi mnie swą mocną ręką. Ten Bóg, który stworzył ten mroźny dzień w górach, Pan Wszechświata, istniejący od tysięcy lat, a właściwie to ponad czasem i wszelkimi granicami przez mnie doświadczanymi – dla Tego Boga byłem na tyle ważny, że schylił się nade mną, i Sam dokonał mojego zbawienia! Chwała, chwała i cześć Jemu za to!

 

Była to świadomość dzieła łaski całkowicie nieogarnionego, nieprawdopodobnego i właśnie takim przez mnie – dzięki Pismu i oczywiście tłumaczącemu je Duchowi Świętemu – uchwyconego, w sposób, który wystarczał jednak dla mnie, aby Boga chwalić i podziwiać. Świadomość dzieła zmiłowania, niemożliwej do ogarnięcia uwagi z Bożej strony względem kogoś tak zagubionego w historii, łatwego do przeoczenia, a przede wszystkim nie zasługującego na jakiekolwiek Boże zainteresowanie, jak ja.

 

 Pamiętam, że to poczucie Bożej wielkości i wielka radość i wdzięczność, że znam Boga i jestem Jego nie opuszczało mnie przez kilka miesięcy. I jeśli napełnienie Duchem Świętym jest czymś realnym, a w to nie wątpię, to To właśnie było takim napełnieniem.

 

Odnośnie napełnienia Duchem – warto tu dodać, że w tym czasie miałem już za sobą pewne charyzmatyczne eksperymenty. Oprócz uczestniczenia w różnych charyzmatycznych spotkaniach (głównie katolickich, o czym już pisałem), kiedyś poszedłem na ewangelizację robioną przez jakąś wolną wspólnotę, gdzie po wezwaniu do nawrócenia nastąpiło zaproszenie do modlitwy o różne dary i uzdrowienia. Wyszedłem i poprosiłem o modlitwę o przegrodę nosową (ktoś mi powiedział, że mam skrzywioną), i o dar języków. Na uzdrowienie przegrody jakoś zabrakło czasu, natomiast dzięki modlitwom kilku osób i zachęcie, bym „mówił, co mi Duch poddaje” otrzymałem „dar języków.” Celowo piszę w cudzysłowiu, gdyż do dzisiaj nie wiem, co to właściwie jest.

[Rozważana na ten temat, zarówno wynikające z Pisma Świętego, jak i „sposobu otrzymania” tej umiejętności pozostawiam na inny artykuł. Tu tylko wspomnę, że wydawanie odgłosów, które nie są językiem ludzkim, choć mające swe wewnętrzne uporządkowanie, ale i poddające się jakimś przemianom, które często zbliża się do jakiegoś schematycznego bełkotania raczej niż mowy w jakimś istniejącym języku, wydaje mi się raczej fenomenem ogólno-religijnym, mistycznym, niż darem dla chrześcijan tylko, o którym mówi Pismo Święte. Pismo Święte mówiąc o darze języków, mówi o językach ludzkich, a więc konkretnych, sprawdzalnych, a nie anielskich, wbrew pozorom – patrz kontekst 1Kor 13 – nikt nie wydaje ciała na spalenie, a jakoś wszyscy mówią anielskimi językami, a oba te dary są dla Pawła tak samo dostępne].

 

Poza tym, co ważniejsze, wcale nie był to moment, kiedy czułem się jakoś szczególnie blisko Boga. Na siłę „mówiłem językami”, ale wcale mi to nie szło dobrze. W związku z tym uznałem, co podtrzymuję do dziś, że otrzymanie tego „daru” wcale – jak chcą niektórzy – nie jest – wiem to nie tylko z Pisma, ale i z doświadczenia – znakiem napełnienia Duchem Świętym. Napełnienie Duchem łączy się z faktyczną bliskością z Bogiem, która nie jest związana z jakąś umiejętnością (choć pewne umiejętności się mogą pojawić jako towarzysze), ale po prostu – z poznaniem Osoby Boga i bliską z Nim więzią – co w moim przypadku przyszło przez zrozumienie Jego Majestatu, a nie li tylko uzyskanie jakiejś umiejętności, jakkolwiek by nie była dziwna i niespotykana.

 

To zrozumienie doktryn łaski nie wszystkim się podobało. W związku z tym, że nie chciałem nie mówić o tym, co zrozumiałem, i z kilku innych względów, o których wolę nie mówić, bo sam ich do końca nie rozumiem, straciłem zaufanie u mojego pastora. Dzisiaj widzę, że mogło to wszystko potoczyć się inaczej; że mogłem się jednak przy nim odnaleźć. Ale patrząc wstecz widzę, że celowo Bóg pokierował mnie gdzie indziej; widzę w tym wszystkim logikę i plan, w którym te bolesne chwile były bardzo potrzebne, a wręcz niezbędne.

 

W każdym razie na drugim roku studiów zdecydowałem się przyłączyć do podobnie jak ja myślących studentów i jednego pastora i nauczyciela, którzy zakładali we Wrocławiu nowy zbór baptystyczny – „Wspólnotę Łaski Bożej.” Był to czas bardzo dobry, pomimo średniej atmosfery wokół nas. Byliśmy ze sobą bardzo blisko; wspólna praca była radością, tym bardziej, że szła całkiem nieźle.

 

Przyszła żona i ślub
W tym samym czasie poznałem swoją (wtedy przyszłą) żonę. Na drugim roku moich studiów pojawiła się niejaka Beatka z Ustronia, luteranka, o konkretnej i twardej, praktycznej a w tym wszystkim głębokiej i osobistej, słowem: „luterskiej” wierze w Pana Boga. „Luterskiej”, bo właśnie z pietystycznymi luteranami pochodzącymi ze Śląska Cieszyńskiego tego rodzaju pobożność, którą bardzo wysoko cenię, mi się kojarzy.

 

Nieocenione dla powstania naszej przyszłej rodziny były dwa wydarzenia seminaryjne. Po pierwsze wykłady dość dziwnej pani filozof, która dowodziła, że Pismo uczy wszystkich rzeczy, których nie uczy (typu ordynacja kobiet i homoseksualistów, których jedna para jest dla niej „wzorem oddania i chrześcijańskiej miłości”). Przy okazji tejże  dyskusji wzajemnie wpadliśmy sobie w oko. Ja szukałem dziewczyny, która ma dość takich dziwactw i głupot, której nie marzy się zostanie pastorałką (panią pastor w slangu seminaryjnym) i owijanie sobie męża wokół palca, ale która chce być pobożną i oddaną mężowi Żoną; natomiast Beatka szukała faceta, który będzie dla niej dobrą Głową – zdecydowanego w swych przekonaniach co do Boga i Biblii jak i praktycznych z tego wnioskach dla sposobu życia.

 

Po drugie, wpłynęło na nas istotnie oglądanie przeźroczy z Izraela w domu jednego z nauczycieli. Wtedy pierwszy raz zaczęliśmy rozmawiać i nieprzypadkowo siedzieliśmy obok siebie.

 

Potem było wspólne odrabianie lekcji w bibliotece, odprowadzanie do domu, i spacery. Dość szybko wyjaśniliśmy sobie o co nam chodzi, i okazało się, że oboje jesteśmy zgodni co do meritum – nie ma co chodzić dla chodzenia, to bez sensu i strata czasu. Jeśli chodzić, to po to, by się zaręczyć i wkrótce, jak to tylko będzie możliwe, wziąć ślub. Taki przyjęliśmy plan, i tak też, dzięki Bogu, się stało: pod koniec roku szkolnego odbyły się zaręczyny, a jeszcze rok później- w czerwcu 1998 – nasz ślub.

 

Szkocja
Po ślubie Bóg dał nam rok miodowy. Był to wyjazd do Szkocji. Ja miałem się uczyć w Seminarium, a Beatka mi towarzyszyła, jak to Żona, przy okazji pracując.

 

Był to czas kilku ważnych doświadczeń. Po pierwsze, był to najbardziej zdyscyplinowany czas naszego małżeńskiego wspólnego czytania Pisma. Czytaliśmy wspólnie na głos po kilka rozdziałów dziennie, często jeszcze je komentując i o nich rozmawiając, co stworzyło nie do przecenienia fundament na całe dalsze wspólne życie i związek; scaliło nam bardzo mocno. Choć i dziś czytamy wspólnie Pismo i rozmawiamy, nie dzieje się to już aż tak regularnie, i nie są to aż tak długie fragmenty.

 

Po drugie, był to czas kiedy sporo się uczyłem. Poznawałem tradycje reformowaną – nie tylko poprzez książki w seminarium, ale również w praktyce, chodząc do kościoła prezbiteriańskiego. Te wiadomości i doświadczenia są do dziś dla mnie nieocenionym kapitałem, pozwalającym mi z łatwością rozumieć i „wyczuwać” purytańskie nauczanie i pobożność, zarówno u purytan właściwych, jak i osób, których pobożność po prostu do tego właśnie sposobu bycia chrześcijaninem się skłania. Jestem Bogu bardzo za to wdzięczny, gdyż uważam, że purytanie i w ogóle teolodzy reformowani, jakkolwiek nie natchnieni, i wbrew pozorom sporo się między sobą różniący, i na pewno nie zawsze mający rację, są jednak ruchem, który podchodząc bardzo poważnie do Pisma i Bożego Majestatu, oraz Służby Jemu we wszystkich sferach życia (nie tylko deklaratywnie, jak to ma miejsce w dzisiejszym protestantyzmie), pragnąć wywyższać Boga przez rozumienie Jego Słowa i jego stosowanie, w bardzo wyraźny sposób ukazuje i ujmuje podstawowe, kluczowe zasady chrześcijaństwa.

 

Krótko: Duch Boży ich prowadził (przy okazji: mam na myśli nie tylko prezbiterian, ale i purytańsko-reformowanych baptystów, czyli, używając historycznej nazwy, baptystów partykularnych) zarówno w zrozumieniu, jak i stosowaniu Pisma w mierze, której w innych tradycjach nie znajduję (choć znajduję w poszczególnych osobach np. u Lutra).

 

Po trzecie, był to czas, kiedy doświadczaliśmy wspaniałych błogosławieństw. Poznaliśmy sporo bliskich i życzliwych osób. Kościół, do którego chodziliśmy, troszczył się o nas. W końcu, Bóg nam błogosławił finansowo – niczego nam nie brakowało, a nawet mogliśmy trochę zaoszczędzić.

 

Wyjazd ten jednak zakończył się próbą wiary. Liczyłem na to, że pozostanę w Szkocji dłużej, na kilka lat, może nawet aby zrobić doktorat. Z kilku względów jednak nie było na to pieniędzy – również dlatego, że moje prace po angielsku wciąż nie spełniały oczekiwań. W każdym razie bardzo mnie to zabolało i długo nie potrafiłem tego zrozumieć.

 

Dzisiaj patrzę na tą Bożą decyzję jako na wspaniałe, choć bolesne przygotowanie mnie do służby, oraz skierowanie mnie z miejsca, w którym prawdopodobnie zmarnowałbym czas, do miejsca, w którym zaczął mnie używać efektywniej.

 

Komórki i karty kredytowe
Musieliśmy wrócić do Polski. Szukać na gwałt pracy. Łapać się tego, co się trafiło. Był to czas bardzo napiętej atmosfery i zdenerwowania. Pierwsza praca, jakiej się podjąłem, był to network – w który wtopiłem większość oszczędności… Reszty pieniędzy również niestety nie udało się z pewnych przyczyn zatrzymać.

 

Wtedy dostałem pierwszą pracę – zacząłem sprzedawać komórki w jednej z sieci. Było bardzo biednie, co miesiąc nam nie wystarczało, ale przynajmniej wiedzieliśmy ile, i Bóg jakoś się o to co miesiąc troszczył dając nam ludzi, którzy nam pomagali.

 

Po kilku miesiącach zacząłem się zastanawiać, czy może wbrew całemu prowadzeniu dotychczasowemu, Bóg jednak, przynajmniej na jakiś czas – kilku, a może i kilkunastu lat – chce, abym zajął się biznesem. W związku z tym robiłem dwie rzeczy: po pierwsze, szukałem zboru, który przyjąłby mnie na wikariat (o czym za chwilę). Po drugie, starłem się rozwijać w swojej „karierze” biznesowej – co zaowocowało przejściem do firmy sprzedającej karty kredytowe znanego Banku.

 

Był to bardzo ważny rok w moim życiu, bo nauczył mnie normalnej pracy, i bardzo się z tego cieszę. Dzięki niemu potrafię zrozumieć (lepiej) osoby, które mają inne powołanie niż moje własne. Wszystko w Bożym planie ma swój sens…

 

Toruń….
I tak dochodzę do końca mego świadectwa. Ostatni przystanek – Toruń. Miejsce, w którym pracuję i żyje od prawie 5 lat.

 

Przyjechaliśmy do Torunia w sierpniu 2000 r. z Wrocławia. We Wrocławiu jak mogłem służyłem w naszym zborze – ale służba pełnoetatowa była niemożliwa – była to zbyt mała społeczność, by utrzymać więcej niż jednego pastora. Zacząłem więc poszukiwać możliwości do podjęcia pełnoetatowej służby, nie wykluczając jednocześnie, że Bóg prowadzi mnie w kierunku łączenia służby z pracą zawodową.

 

Najpierw podjąłem rozmowy w Pierwszym Zborze we Wrocławiu. Pomimo chęci objęcia mnie opieką ze strony Pierwszego Pastora, wikariat okazał się niemożliwy. Następnie wysłałem e-maila. Pierwszą (i jedyną) osobą, do której wysłałem zapytanie o możliwość wikariatu był pastor z Gdańska. Znałem go i wiedziałem, że przynajmniej teologicznie mamy płaszczyznę by się dogadywać. Dostałem zaproszenie na kazanie. Było fajnie, ale pomimo potrzeby pastora młodzieżowego, nasza wizyta nie zakończyła się żadną decyzją. Miałem czekać.

 

Minął jakiś miesiąc. Otrzymałem w pewnym momencie e-mail od pastora z Torunia. Znałem go trochę z opowiadań, ale nigdy nie widziałem na oczy.  Nie do końca wiedziałem, czego mam się spodziewać, ale wiedziałem, że przynajmniej jeśli o zapatrywania teologiczne chodzi, powinniśmy się dogadać.

 

E-mail był dość lakoniczny, coś w stylu: „zapraszamy Cię na kazanie.” Jakoś się tym nawet nie przejąłem, być może dlatego, że jakoś początkowo traktowałem wyjazd do Torunia raczej jako obowiązek wobec Boga – byłoby grzechem zaniedbania zlekceważenie możliwości, jaką przede mną postawił. Wiązałem raczej nadzieję z Gdańskiem, bądź Wrocławiem (sprawa z Wrocławiem jeszcze była w toku). Toruń był dla mnie pewną abstrakcją – nigdy w tym mieście nie byłem; nikogo ze zborowników nie znałem.

 

Po pierwszej wizycie trochę zmienił mi się pogląd na sprawę. Po pierwsze, jakoś od samego początku ustaliły się nam relacje – z jednej strony partnerskie, z drugiej rozpoznające pewne oczywiste różnice, zarówno w doświadczeniu jak obowiązkach i kompetencjach. Po drugie, podobała mi się jego Żona. I Beacie również. Po trzecie, uznałem, że zbór jest zdrowy, i że nie czuję jakiejś niechęci bądź obaw jeśli chodzi o pracę. Po czwarte, miałem wyraźną wizję pracy; tego, co mógłbym robić. W końcu, cieszyłem się że sprawy finansowe nie były okrywane jakąś fałszywą aurą nieduchowości – lecz były normalnym tematem rozmów.

 

Potem nadszedł czas na decyzję. Przed druga wizytą w zasadzie musieliśmy zdecydować. Beata dała mi wolną rękę. Wcale mi się to nie podobało. Nie wiedziałem co robić. Jakoś nigdy nie myślałem, że cokolwiek w życiu będzie mnie łączyć z Toruniem. To nigdy nawet nie była opcja do rozważenia. Nic mnie nigdy z tym nie tylko miastem, ale rejonem nie łączyło.

 

Tak naprawdę decyzja przyszła sama. W pewnym momencie pastor zadzwonił i pyta: „No i jak?” Po prostu odpowiedziałem: „Jedziemy.” To był pewnego rodzaju impuls; decyzja chwili. Decyzja, która – gdy ją w końcu podjąłem – bardzo mnie ucieszyła. I jak dzisiaj widzę, jest błogosławiona przez Boga.

 

Po przyjeździe rozpocząłem długi, bo prawie trzyletni wikariat, czyli pracą pastorską, ale będąca praktycznym sprawdzianem obdarowania i powołania – w oparciu o którą zbór dopiero rozpoznał i powołał mnie na urząd pastora. Stało się to w marcu 2003.

 

W tym okresie sporo się działo – sporo jeździłem po kilku placówkach i powstających zborach (m.in. Włocławek, Inworocław, Nakło, do czasu Bydgoszcz i Chojnice), rozpocząłem kilka nowych służb w Toruniu, sporo pisałem i dokończyłem studia magisterskie (w 2004 roku). Niecałe 2 lata temu urodził się nam syn, Wiktor, za którego jestem Bogu bardzo wdzięczny.

 dscf2860

Ale ponieważ jest to okres wciąż jeszcze się rozwijający, który ciężko mi jakoś podsumować, spojrzeć nań z odpowiedniej z perspektywy, na tym właśnie moje świadectwo zakończę, czyli w roku 2004.

 

 Podsumowując – To Bóg mnie znalazł i do dziś prowadzi. Gdyby nie On, nie byłbym tym, kim jestem. Z Niego, przez Niego i ku Niemu jest wszystko; Niemu niech będzie chwała na wieki. Panie, bądź uwielbiony za swoją łaskę okazaną mi, moim bliskim i memu zborowi; zachowaj nas od grzechu dla Siebie; daj nam służyć Ci z radością i wdzięcznością, zgodnie z Twym Słowem, dla Chwały Twego Świętego Imienia, Amen.

2 responses to “Boża droga do mnie

  1. Nie wiem który raz już to czytam i nadal dziwnie na mnie działa – po prostu jest… To baaaaardzo dziwne. Szczerze nie wiem czy pozytywne, ponieważ nadal mam wrażenie, że i tak będę się poniewierać w piekle, ale świadomość, iż komuś naprawę pomógł, jest dobra… ^^

  2. Dobrze mi się to czytało. Nie znalazłem nic naciąganego albo tego czym starałbyś się wywyższyć nad innymi albo zabłysnąć. Pisałeś szczerze prosto z serca to daje się wyczuć. Więcej zadałeś i zadajesz pytań Bogu niż ja w swoim życiu co mnie zastanowiło dlaczego i ja nie powinienem tak postępować (więcej pytać i szukać). Myślę że Bóg przyprowadził mnie dzisiaj do Twoich wyznać bym czegoś się nauczył. Bardzo mnie cieszy to że tak pojmujesz Stwórce bo bardzo podobnie myślę i pojmuje Boga jak Ty. Sądzę że idziesz dobrą drogą a podpowiada mi to mój rozum, moje serce i to moje wewnętrzne przekonanie i pewność że Bóg jest blisko Ciebie. Pozdrawiam z Koszalina Marek.
    P.s. moja żona też ma na imię Beata 🙂

Dodaj komentarz